Trwa ładowanie...

Tomasz Kot: Jego walka

Tomasz Kot: Jego walkaŹródło: East news
d497jxg
d497jxg

**- Każdy plan filmowy niesie ze sobą nowe doświadczenia, które aktor powinien kolekcjonować, wraz z nimi dojrzewać i się zmieniać. Fizyczne przemiany i starzenie się ciał bardzo mnie fascynuje. Ciało jest w rękach aktora genialnym instrumentem, a zmieniające się ciało nieustannie gwarantuje nowe doświadczenia – mówi Tomasz Kot. W każdą postać angażuje się do szpiku kości. Wcielał się w bohaterów legendarnych – przed dekadą zagrał Ryśka Riedla w „Skazanym na bluesa“, rok temu obsypano go nagrodami za kreację Zbigniewa Religi w „Bogach“. W najnowszym filmie Macieja Migasa „Żyć nie umierać” Kot wciela się w aktora po przejściach i mężczyznę na zakręcie. Ekranowy Bartek ma kilka miesięcy, by przygotować się do swojej ostatniej roli – ojca i byłego męża, który staje twarzą w twarz ze śmiercią.

ANNA BIELAK: W filmie „Żyć nie umierać” grasz Bartka – niegdyś wziętego aktora, dziś mężczyznę po przejściach, który dowiaduje się, że zostało mu kilka miesięcy życia. Jak to jest wyobrazić sobie umieranie?

TOMASZ KOT: Śmierci nie da się wypróbować wcześniej, ani doświadczyć jej kilkakrotnie. Śmierć wydarza się tylko raz i to na zakończenie przygody z życiem. Odpływałem we własną wyobraźnię, ale siłą rzeczy niczego, co wymyślałem na planie, nie traktowałem w kategoriach realnej rzeczy. Przypominałem sobie, jak inni aktorzy umierali na ekranie. Słuchałem muzyki Hansa Zimmera – głównie ostatniego utworu na płycie ze ścieżką dźwiękową z „Incepcji” [Christophera Nolana]. „Czas“ [„Time“] jest bardzo mocny, nostalgiczny. W różnych momentach rozbrzmiewał w tyle mojej głowy tworząc atmosferę, w której mogłem się zanurzyć. Praca na planie filmowym była bardzo intensywna i trudna, ale ta muzyka pomagała mi zachować spokój i koncentrację. Na planie „Bogów” [Łukasza Palkowskiego], gdzie było równie ciężko i gdzie pracowaliśmy po dwanaście godzin dziennie zdążyłem się nauczyć, jak umiejętnie rozkładać siły, by nie mieć słabszego dnia, nie stracić formy.

AB: Wspomniałeś o „Bogach“, w których wcieliłeś się w Zbigniewa Religę. Wcześniej kreowałeś na ekranie Ryśka Riedla w „Skazanym na bluesa“. Teraz grasz Bartka, zwykłego faceta. Jaka jest różnica między odtwarzaniem biografii a kreowaniem fikcyjnego bohatera?

TK: Budowanie fikcyjnej postaci to wielki komfort. Nie jestem wtedy zobowiązany do odtworzenia na ekranie czyjegoś życia jeden do jednego. W przypadku Religi sprawa była szczególnie trudna, bo profesora wszyscy kojarzyli. Grając takiego bohatera mam konkretną gamę gestów i spojrzeń, z których mogę korzystać i poza jakie nie powinienem wykraczać. Kreując Bartka nie miałem wzorca; nie byłem ograniczony fizjonomią ani psychologią realnej postaci, której podporządkowany jest cały kreowany świat. Cały czas mogłem wymyślać i testować różne rozwiązania. Lubię to. Przygotowania do filmu Macieja Migasa były jednak specyficzne, bo przecież Bartek Kolano – tak jak ja – jest aktorem. Żartowałem, że może powinienem pochodzić po teatrach i podpatrywać, jak koledzy zachowują się w garderobie [śmiech].

d497jxg

AB: Albo podpytywać o Tadeusza Szymkowa. Historia Bartka luźno nawiązuje do aktora znanego m.in. z ról w „Psach“ i w „Krollu“. Szymków zmarł w wieku pięćdziesięciu lat na raka. Nie miałeś okazji go poznać?

TK: Na końcu filmu pojawia się plansza z napisem, że historia była inspirowana życiem Tadeusza Szymkowa . Od początku mówiono mi jednak, że nie odzwierciedlamy na ekranie jego losów. Sytuacje, które mają miejsce w filmie, nie wydarzyły się w rzeczywistości. Niestety nie miałem okazji poznać Tadeusza, ale pamiętam, że po jego śmierci [w 2009 roku – przyp. red.] na każdym planie filmowym opowiadano o nim anegdoty. Film Maćka Migasa zaczyna się prezentacją jednej z tych historii, pewnego razu Szymków dał się ponieść emocjom i zaczął gonić dyrektora teatru z pistoletem i groźbą, że ma ostrą amunicję. Dla moich starszych kolegów Szymków był autorytetem.

AB: Mówisz o autorytecie, a ja chciałabym cię zapytać o strach przed podzieleniem losu artystów, którym się nie udało. Na pewno widziałeś takich kończąc szkołę. Bartek Kolano jest trochę taką postacią. Bałeś się kiedyś, że twoja kariera może się niefortunnie potoczyć?

TK: Pewnie! Będąc w szkole widziałem ludzi starszych ode mnie o dwadzieścia lat i sfrustrowanych. Założyłem sobie wtedy, że jeśli w ciągu pięciu lat nic się nie wydarzy – to rezygnuję. Będę jeszcze na tyle młody, żeby zająć się czymś innym. Dokładnie w piątym roku po szkole odbyła się premiera „Skazanego na bluesa“, więc czułem, że wszystko się dobrze rozwija; że się udało. Przeprowadziłem się wtedy do Warszawy.

AB: Zaczynałeś w Legnicy.

TK: Urodziłem się w Legnicy, tam się wychowałem teatralnie, miałem marzenia związane z teatrem, ale jako młody chłopak żyłem też w przeświadczeniu, że nagrody na festiwalach teatrów amatorskich niewiele znaczą. Bałem się, ilość osób chętnych na miejsce w szkole teatralnej jest porażająca. Strach pojawia się automatycznie i jest bardzo realny. Młody aktor jest nim zdominowany też po zdanych egzaminach wstępnych. Przygląda się starszym, zdolnym kolegom, którzy kilka lat wcześniej skończyli szkołę, ale nie umieją sobie poradzić na rynku. Z drugiej strony co innego miałem robić? Do dziś pamiętam pierwszy raz na scenie – uczucie, które chwyciło mnie gdzieś głęboko w środku, kiedy byłem bardzo młody i nie chciało puścić. Kiedy jest się w liceum rzadko ma się pewność tego, o co chce się walczyć, a ja w teatr zaangażowałem się bardzo mocno.

AB: Twoim pierwszym mentorem był Janusz Chabior, który prowadził w Legnicy kółko teatralne. Dwadzieścia lat później spotykacie się na planie wspólnie kręconego filmu. Chabior gra przyjaciela Bartka.

TK: Praca na planie „Żyć nie umierać“ przywołała mnóstwo fajnych wspomnień! Historia jest taka: mam siedemnaście lat i trafiam do legnickiego Młodzieżowego Klubu Gońca Teatralnego, który prowadzą różni aktorzy wymieniający się średnio co pół roku. Jednym z nich był Janusz, który brawurowo zaistniał na legnickiej scenie. Był dla mnie bardzo ciekawą, charyzmatyczną postacią. Był członkiem zespołu aktorskiego, a ja gówniarzem z liceum. Dużo grałem, nie zdałem matury, a bez niej nie mogłem zdawać do szkoły aktorskiej. Ironia? Chyba nie. Dyrektor legnickiego teatru, Jacek Głomb zatrudnił mnie wtedy u siebie na etacie. Z dnia na dzień zacząłem z nim pracować w zespole. Zanim pojechałem do Krakowa, a potem do Warszawy, poznałem realia zawodu i to było dla mnie bardzo ważne.

d497jxg

AB: Co ci pomogło zyskać pewność siebie? Przestać się bać?

TK: Człowiek nigdy nie przestaje się bać. Każda premiera i każdy kolejny angaż to lekcja opanowania stresu i tremy. Nigdy nie przestajemy się zmagać ze strachem, on tylko zmienia swoją postać. Jest też potrzebny. Nie można go wystawiać na plan pierwszy bo tak naprawdę to tylko jakiś dodatek. Jak człowiek jest nauczony tekstu, wie w czym uczestniczy i o czym jest scena, to nie ma to większego znaczenia, trzeba być przygotowanym, czyli zaangażować się w robotę. AB: Nie robisz tego, kiedy zaczynasz czuć, że rola nie jest tego warta?

TK: Nie, zawsze się angażuję. Dziś staram się jednak uważniej wybierać role.

AB: Czym się kierujesz?

TK: Wnikliwie czytam scenariusze. Kiedyś na pierwszym planie była radość z pracy przed kamerą. Dzwonili do mnie ludzie, których znałem z gazet i zapraszali do współpracy. Spełniały się moje marzenia i to było najważniejsze. Dziś zastanawiam się, do jakich nowych zadań zmusi mnie wcielenie się w daną postać i jakie popłyną z tego korzyści. Każdy plan filmowy niesie ze sobą nowe doświadczenia, które aktor powinien kolekcjonować, wraz z nimi dojrzewać i się zmieniać. Fizyczne przemiany i starzenie się ciał bardzo mnie fascynuje. Ciało jest w rękach aktora genialnym instrumentem, a zmieniające się ciało nieustannie gwarantuje nowe doświadczenia.

d497jxg

AB: Ile kosztują cię te przemiany?

TK: Może dziwnie to zabrzmi, ale same przemiany niewiele. Strasznie mi się podoba matematyczne podchodzenie do zadań. Przed „Bogami“ postanowiłem, że będę przygarbiony. I garbić zacząłem się na miesiąc przed wejściem na plan, żeby sprawdzić, czy mój kręgosłup to wytrzyma przez trzymiesięczny okres kręcenia zdjęć. Mam dobry kontakt ze swoim ciałem i to wiele zmienia. Ciało jest punktem startowym, bywają chwile, że właśnie poprzez ciało ujawnia się postać, nad charakterem której pracowałem w głowie. Z drugiej strony natychmiastowe zrzucanie z siebie kostiumu jest bardzo higieniczne, są rzeczy, które trzeba z siebie strząsnąć, żeby iść dalej.

AB: Czego uczysz się od bohaterów, których grasz?

TK: Bardzo trudno mi precyzyjnie na to odpowiedzieć. Po różnych rolach zostają mi w głowie różne hasła, pojedyncze wrażenia. Zbigniew Religa był człowiekiem niesamowicie silnym wewnętrznie i odważnym. Jeśli był przekonany, że jest bliski odkrycia właściwego rozwiązania, angażował całą armię ludzi, by wspólnie do niego dojść. Odpryski takich uczuć we mnie zostają. Czy jest taka sama odwaga? Pewnie nie, ale nie mnie to oceniać. Ciężko powiedzieć, co zostanie we mnie po „Żyć nie umierać“. Jest jeszcze za wcześnie. Muszę się przespać z tym tematem, bo wciąż brakuje mi dystansu. Zanurzyłem się w tej postaci po uszy.

AB: Jaki jest zatem chcący żyć, a nie umierać Bartek? Żałuje swojej przeszłości, ale uparcie walczący o teraźniejszość, może o lepsze jutro.

TK: Bartek jest miksem wielu aktorów pracujących w szaleńczym rytmie. Znam wiele osób, które tak funkcjonują. To zdolni ludzie i jest jakąś wielką tajemnicą, dlaczego jednym się w życiu udaje, a innym nie. Jedni brylują na warszawskich scenach, drudzy grają fantastyczne role w farsach w małych teatrach lub otwierają stacje benzynowe. Bartek jest każdym z nich po trochu; z drugiej strony wszyscy aktorzy mają wspólną cechę – wielką twórczą energię, z którą muszą coś robić. Różni ich tylko „jakość przetworników“ – modeli przetwarzania jednych emocji w inne, sposobów na wyobrażanie sobie i kreowanie sytuacji, których nie przeżyli.

AB: Aktorów różni też podejście do zawodu. Audrey Hepburn powiedziała kiedyś, że nie chce być gwiazdą, tylko aktorką. Jak ochronić aktorstwo przed gwiazdorstwem? Tobie udaje się to robić.

TK: Kilka lat temu miałem dosyć siebie samego i pracy. Krążyłem między planami, było ich mnóstwo. Miałem poczucie, że się powielam i bałem się, że taka przygoda jak „Skazany na bluesa“ się nie powtórzy. Wyjechałem do Kalisza i zagrałem tam w teatrze bardzo dużą i trudną rolę. Powiedziałem też wtedy sobie: „Chłopaku, weź się w garść i zrewiduj swoje życie! Zastanów się, co jest potrzebne, a co zbędne?“ Zacząłem selekcjonować wrażenia i propozycje. Wróciłem do Warszawy w jakimś sensie oczyszczony i z jasno postawionymi celami. Od tamtej pory je realizuję. I to jest super.

d497jxg
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d497jxg