Bartosz Żurawiecki: Upadły idol już nie poleci

Jak wspomniałem w poprzednim felietonu, festiwal w Berlinie to świetna okazja, by pobuszować w filmowym światku i oprócz pozycji z programu głównego zaliczyć także kilka „skoków w bok”.

Obejrzeć różne dziwa, kurioza, a czasem i nieoczekiwane rewelacje. W tym roku, na przykład, odkryłem, że James Franco to nie tylko urodziwy, zdolny aktor, ale również utalentowany reżyser. Pokazał w Berlinie dwie krótkometrażówki (oparte zresztą, co ciekawe, na wierszach) penetrujące ciemne strony ludzkiej seksualności – „Herbert White” z Michaelem Shannonem (nominacja do Oscara za „Drogę do szczęścia”) w roli głównej oraz „Feast of Steven”. Za ten ostatni film, dedykowany klasykowi gejowskiej awangardy, Kennethowi Angerowi, dostał Franco queerową nagrodę Teddy.

Bartosz Żurawiecki: Upadły idol już nie poleci

17.03.2010 12:15

Inną niespodzianką był dokument „David Wants to Fly” młodego absolwenta berlińskiej szkoły filmowej, Davida Sievekinga. Obejrzałem to trochę przypadkowo – akurat miałem „okienko”, więc wybrałem „Davida...” na chybił trafił spośród wielu innych propozycji programu. Zaczyna się tak: Sievenking pokazuje siebie i swoją dziewczynę w domowych pieleszach, a z offu snuje opowieść o własnym życiu. Okazuje się, że jego idolem jest David Lynch (ma pokój oblepiony plakatami z filmów Mistrza) i bardzo chciałby robić takie mroczne arcydzieła jak Amerykanin.

Tylko coś mu mroku brakuje. Gdy dowiaduje się, że Lynch będzie dawał w Stanach wykład tyczący „transcedentalnej medytacji”, pakuje manatki i rusza za ocean. Pod wpływem spotkania z twórcą „Dzikości serca”, sam zaczyna odmawiać mantry, płaci ponad 2 tys. euro za kurs medytacyjny, wreszcie jedzie do Indii na pogrzeb guru Lyncha (a wcześniej także m.in. Beatlesów i Mii Farrow) – Maharishiego.

Przez pierwsze pół godziny projekcji narastało we mnie poczucie irytacji. „No tak!” – myślałem sobie – „Oto kolejny sfrustrowany, narcystyczny grafoman z sytego Zachodu, który z pewną taką egzaltacją będzie mi truł, jak to pod wpływem swojego mistrza przeżył w Indiach przemianę duchową”. Coś jednak nagle zaczyna pękać w tej prostej, infantylnej narracji. Sieveking odkrywa bowiem, że Transcendentalna Medytacja to nie wspólnota „wolnych duchów”, ale potężna organizacja biznesowo-religijna, w której po śmierci Maharishiego rozpoczęła się walka o przywództwo. Wyciąga ona grubą kasę od zachodnich bogaczy, których wstydem napawa materializm i własna „pustka duchowa”, w zamian obiecując im różne cuda. Np. że za odpowiednią sumę nauczą się unosić w powietrzu (stąd tytuł filmu). Lub, też, że za 400 milionów dolarów powstanie centrum, w którym 8 tysięcy ludzi będzie odmawiać mantrę, co automatycznie zapewni pokój na świecie. Głupich i szczodrych zarazem nie brakuje.

Sievenking dociera do tych, którzy zostali wykorzystani i porzuceni (albo w końcu sami odeszli). Próbuje wejść do silnie strzeżonych ośrodków TM. Rozmawia z panią, która była jedną z kochanek świętego Maharishiego, który oficjalnie deklarował przestrzeganie wstrzemięźliwości seksualnej. W pewnym momencie guru ostrzegł, że jak tylko zajdzie z nim w ciążę, natychmiast wyda ją za mąż. Jesteśmy też świadkami spotkania na uniwersytecie w Berlinie z niemieckim przywódcą organizacji, podczas którego zapowiada on zbudowanie wieży symbolizującej „niezwyciężone Niemcy”.

Mówca zostaje wygwizdany i wybuczany, bowiem jego słowa jednoznacznie kojarzą się z faszystowską retoryką. Transcedentalna Medytacja nie różni się więc niczym od innych kościołów, sekt i grup wyznaniowych. Buduje swoją potęgę na obłudzie oraz posłuszeństwie i naiwności wiernych. Smutna jest w tym wszystkim rola Lyncha jako apostoła Transcedentalnej Medytacji. Sievenking próbuje się z nim ponownie spotkać i przedstawić mu wyniki prywatnego śledztwa. Lynch poświęca swojemu młodemu wyznawcy kilka minut, w czasie których idzie w zaparte (też jest naiwny, czy jednak cwany?). Potem już tylko grozi mu (podobnie zresztą jak TM) procesem, jeśli dokument ujrzy światło dzienne. Bardzo prawdopodobne, że po berlińskiej premierze „David Wants to Fly” do takich procesów dojdzie.

Ale dokument ma w sumie wymowę optymistyczną. Jest opowieścią o kimś, kto przejrzał na oczy i wyzwolił się spod przemożnego, bezkrytycznego wpływu swego idola. A to wyzwolenie, ta „odnowa duchowa” pozwoliła mu odnaleźć własną drogę życiową i twórczą. A także nakręcić świetny film.

„David Wants to Fly” idealnie pasowałby mi do programu festiwalu Doc Review. Mam nadzieję, że tam go wkrótce zobaczymy. Przede wszystkim powinni ten dokument ci, którzy robią w Polsce interesy z Davidem Lynchem. Ciekawe, co będą mieli do powiedzenia po projekcji?

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)