Koniec starego Hollywood? Netflix rozdaje teraz karty [OPINIA]
Przejęcie Warner Bros przez Netflix może odmienić los kin na całym świecie. Streamingowy gigant decyduje, które filmy trafią na wielki ekran, a które od razu na domowe ekrany. Dla tradycyjnych sal kinowych to wyzwanie, które może okazać się krytyczne.
Kiedyś Hollywood miało swój rytm: studia robiły filmy, kina je wyświetlały, a widzowie kupowali popcorn w podejrzanie wysokich cenach. Dziś zasady są inne, a wielkie marki krążą po rynku jak celebryci po ściankach - czekają tylko, kto da im lepszą propozycję. Przejęcie Warner Bros przez Netfliksa to kolejny dowód, że Złota Era kina została zastąpiona Erą Aplikacji. I każdy chce mieć swoją ikonę w bibliotece jak trofeum na półce.
Wystarczy spojrzeć na ostatnie lata: Paramount połączył siły ze Skydance, Disney połknął Foxa, a wszystkie te ruchy łączy jedno - streaming zamienił się w potwora, którego nikt już nie udaje, że kontroluje. Disney kompletował swoje marki jak dziecko zestawy LEGO, tylko po to, by dopalić Disney+. A sam Netflix? Zbudował potęgę, omijając tradycyjne studio i kino jak korki na autostradzie, serwując w zamian seriami, które żyły w dyskusjach całego świata. Wystarczy przypomnieć sobie, jaki wpływ na publiczną debatę miał czteroodcinkowy serial "Dojrzewanie".
No właśnie: co Netfliksowi daje kupno Warner Bros? Oprócz oczywistych skarbów — DC, Harry’ego Pottera, Barbie i "Gry o tron" - kryje się tu coś znacznie bardziej osobistego. Platforma marzy o dwóch rzeczach: o Oscara za najlepszy film i o prawdziwym, wielkim hicie kinowym. Tego typu marzenia nie spełni jednak sama liczba subskrybentów ani nawet miliardy w inwestycjach. W Hollywood status wciąż wyznacza czerwony dywan, nie ranking oglądalności.
"The Paper": W kultowej produkcji zagrał geja, to dzisiaj słyszy od fanów
Platforma przez większość swojego istnienia działała jak supermarket: im więcej ludzi wejdzie, tym lepiej. Pojedyncze filmy były tylko wabikami do subskrypcji. Ale teraz, gdy Netflix wprowadził reklamy na niektórych rynkach (w Polsce wciąż niedostępne), wszystko się zmieniło - nagle liczy się każdy przebój, każda rozmowa o filmie, każdy filmik na TikToku. Firma powoli zaczęła pachnieć jak tradycyjne studio, a nawet przyznała, że kino nie jest już jej wrogiem. Ba! Czerwony dywan wrócił na listę priorytetów. Bez tego przecież nie ma Oscara.
Oczywiście pozostaje temat tego krótkiego momentu, w którym film żyje wyłącznie na dużym ekranie. Netflix obiecał, że nie skróci go dla tytułów Warnera — ale jednocześnie zdradził, że "model będzie ewoluował". A w Hollywood takie słowa mają jedno znaczenie: film pobędzie w kinie tyle, ile będzie trzeba, a potem wyląduje na streamingu szybciej niż recenzje na YouTubie.
Sedno sprawy jest jednak proste: Netflix kupił Warner Bros, bo mimo miliardów na koncie nie ma na koncie prawdziwego blackbustera. "Czerwona nota", "Nie patrz w górę", "Nie otwieraj oczu" - to projekty z rozmachem, ale ostatecznie nie zmieniały reguły gry. Netflix chce tytułu, o którym świat będzie mówił miesiącami, a nie stanie się memem na kilka dni po premierze. Warner tę instrukcję zna na pamięć. Ma studia, ludzi, tradycję i całe dekady doświadczeń.
Netflix właśnie kupił maszynę, która potrafi robić blockbustery naprawdę. A to oznacza tylko jedno: nowa walka o władzę w świecie popkultury dopiero się zaczyna.