Polecam na kilka razy
Mam wrażenie, że „Once” to jeden z tych tytułów, na które idziemy do kina głównie dlatego, że polecili nam go znajomi. Reklama, o ile była, to przemknęła przez media na tyle dyskretnie, że wcale jej nie zauważyłam. Plakaty na mieście – brak. Spam pocztowy – zero. Omówienia w prasie – były, ale jakieś takie niezbyt obszerne. Nawet informacja, że Glen Hansard i Marketa Irglova dostali Oscara za piosenkę promującą film przeszła właściwie bez echa. Bo w sumie nie bardzo wiadomo, co napisać o „Once”.
14.04.2008 11:36
To tytuł bardzo kameralny, opowiadający prostą historię i zrobiony bez rozmachu. Żaden krytyk filmowy nie może tu się popisać swoją ogromną wiedzą, chyba że stwierdzi, iż to taka „redefinicja gatunku musicalowego”.
A poza tym cóż… że uroczy, momentami smutny, zabawny i sentymentalny, prosty, a jednocześnie skomplikowany przez relacje, które opisuje. Ale czyż praca krytyka ma polegać na mnożeniu przymiotników? Dlatego też „Once” obejrzałam nie po przeczytaniu pozytywnej recenzji, ale po kilku(nastu) rozmowach z przyjaciółmi.
Od dwóch tygodni w moim biurze wtajemniczeni polecali go niewtajemniczonym, dział handlowy księgowości, a księgowość informatykom. Ktoś kupił płytę z muzyką i nadgodziny upływały wraz z dyskretnym głosem Hansarda w tle, a koleżanka z Łodzi miała na gg opis: „Once polecam na kilka razy”.
W końcu na pewnej imprezie zaczęliśmy donośnie śpiewać nic innego, jak właśnie „Falling slowly”. Chyba nigdy jeszcze nie spotkałam się z filmem, który miałby taką „szeptankę” i dzielił znajomych na tych który „już widzieli” oraz na tych, którzy „dopiero zobaczą”. Oczywiście musiałam poddać się tej presji i wziąć udział w czymś, co od jakiegoś czasu zajmowało moich znajomych.
„Once” to rzeczywiście historia bardzo prosta, można by ją streścić w kilku zdaniach. Irlandzki muzyk gra na ulicach Dublina popularne szlagiery i w ten sposób zarabia na życie. Wieczorami, kiedy mija go mniej turystów, zdarza mu się… śpiewać własne piosenki. Tak poznaje go czeska emigrantka, która na tych samych ulicach sprzedaje gazety i kwiaty. Łączy ich najpierw niebieski popsuty odkurzacz (chłopak umie nie tylko grać i śpiewać, ale również naprawia takie sprzęty), a potem muzyka (Czeszka z kolei jest pianistką i sama też komponuje). Razem postanawiają nagrać profesjonalne demo, by bohater mógł szukać szczęścia i sławy w Londynie.
Tyle na początek środek i koniec, bo cała reszta kryje się w niewypowiedzianych słowach oraz w melodyjnych frazach. Historie złamanych serc, pogmatwane życiorysy, lęki i nadzieje są wyśpiewywane bezpretensjonalnie i przejmująco. Jestem pewna, że większość widzów znajdzie w tym filmie „swoją” piosenkę, taką która opisze ich emocje, podsumuje jakiś etap życia albo przywoła wspomnienia. I to jest właśnie siłą „Once”.
Oglądając ten film mamy wrażenie, że patrzymy na historię prawdziwych ludzi. Nie do końca szczęśliwych, trochę zagubionych, ale mających nadzieję na coś lepszego. Takich, jak wielu z nas.
Fakt, iż film na festiwalu w Sundance zdobył Nagrodę Publiczności mówi sam za siebie. Że w Nowym Jorku dystrybucję rozszerzono z planowanych dwóch kin do stu pięćdziesięciu to na pewno wielki sukces. Ale chyba największym sukcesem filmu jest ten polegający na tym, że zwykli widzowie polecają go sobie nawzajem. Nie dlatego, że jest tak bardzo nagradzany (choć jest), ale dlatego, że widzą w nim jakąś Prawdę (nie bójmy się wielkich słów) i oglądają go jak opowieść o sobie.