Pożegnanie z wielką klasą. "Hamlet" Englerta to spektakl wybitny [RECENZJA]
Englert "zatrudnił córkę i jej kolegę"? Nie, miał znakomite wyczucie i dał szansę dwóm wielkim młodym talentom na stworzenie wielkich ról w swoim wybitnym, pożegnalnym przedstawieniu. "Hamlet" w Teatrze Narodowym miał premierę w sobotę, 12 kwietnia.
Stwierdzić tylko, że wokół tego spektaklu było głośno już od dawna, to powiedzieć stanowczo za mało. Ten projekt powstał w atmosferze prawdziwej afery. Oto bowiem Jan Englert, odchodzący dyrektor Teatru Narodowego, postanowił na pożegnanie przygotować klasykę klasyki: "Hamleta" Szekspira.
To ogłoszenie spotkało się z wielkim zainteresowaniem, awanturę wywołały dopiero informacje o obsadzie: Ofelię miała zagrać, niebędąca etatową aktorką Teatru Narodowego, Helena Englert, córka reżysera. A Hamleta - Hugo Tarres, student Akademii Teatralnej, prywatnie dobry przyjaciel Heleny.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sławne dzieci polskich gwiazd
Krytycznych komentarzy dotyczących tych decyzji obsadowych było mnóstwo, wysoka była fala artykułów, felietonów i polemik na ten temat. Atmosfera gęstniała, ale praca nad spektaklem trwała nieprzerwanie. Od kilku dni można się już przekonać, co z tego wyniknęło. Okazało się, że doświadczony reżyser stworzył spektakl wybitny, którego bardzo mocnymi punktami są wspaniałe kreacje Englert i Tarresa.
Deep fake zamiast ducha ojca
To spektakl epicki, przestronny w sensie narracyjnym i inscenizacyjnym, spójny i niezwykle klarowny. Englert żegna się z Teatrem Narodowym dziełem spełnionym, dojrzałym i mądrym. Jednym z takich, które bez trudu mogą na dobre zapisać się w historii polskiego teatru.
O czym jest to przedstawienie? Englert raczej unika wpisywania w ten spektakl znaczeń i odniesień, których nie ma w samym tekście. Nie stara się też za bardzo mówić za jego pomocą o czymś zupełnie innym, niż to, co chciał powiedzieć Szekspir.
Co nie znaczy, że realizuje jego najbardziej znany dramat litera po literze. Najlepszy dowód, a jednocześnie najważniejsza dla wymowy tego przedstawienia scena, to ta, w której u Szekspira pojawia się duch ojca Hamleta. U Englerta duch się nie pojawia. To tylko inscenizacja przygotowana przez dworzan, ubranych w niepokojące maski. Taka inscenizacja tej sceny otwiera ciekawe, nieoczywiste tropy interpretacyjne: od pytań o to, co naprawdę zobaczył, a może bardziej: co chciał zobaczyć Hamlet, do rozważań o tym, dlaczego dwór dopuścił się tak daleko idącej manipulacji. To przecież nie żaden duch ojca, to deep fake, stworzony w sztabie politycznego rywala.
To nie jedyny element, za sprawą którego łatwo zauważyć, że spektakl Englerta ma wymiar polityczny. Ważne miejsce zajmują w nim dworskie rozgrywki, a kiedy kończą się one krwawą jatką, władzę nad państwem przejmuje cichy, ale skuteczny dyktator, wyraźnie wzorowany na współczesnych władcach autorytarnych.
Innym ważnym tematem przewodnim tego spektaklu jest wojna. Choć nie ma na scenie lejącej się krwi, karabinów i okopów, wojna wciąż dudni tu w tle. Jednych doprowadza do szaleństwa, u innych z kolei wszystkie szaleństwa usprawiedliwia. To jeszcze jeden ważny, ale subtelny, a z pewnością nie nachalny łącznik tego spektaklu z aktualnością.
Chłopaki i dziewczyny płaczą
Bardzo wielką siłą tego spektaklu jest gra aktorska. I wygląda na to, że zasady są tu proste: większość obsady po mistrzowsku robi swoje, ale nie wychodzi na pierwszy plan, zostawiając miejsce dla Englert i Tarresa. A oni oboje znakomicie wykorzystują tę szansę.
Hamlet niemal hipnotyzuje publiczność swoją aurą, charyzmą i talentem. Tarres jest bardzo wyrazisty, mocny, choć nie uciekający też przed okazywaniem słabości i emocjonalności. Zdecydowanie nie należy już do pokolenia, które trzyma się zasady "chłopaki nie płaczą": w otwarty, spontaniczny, czasem do tego nieco wyzywający sposób okazuje emocje. Najbardziej widać, czy raczej słychać, to w scenie żałoby po zmarłym ojcu, w której Tarres po prostu wyje, dramatycznie krzyczy za ścianą, niewidoczny, ale przekazujący niezwykle silne emocje.
Bardzo umiejętnie łączy w swojej postaci młodzieńczą spontaniczność i naturalność, z emocjonalną wielowymiarowością. Ten Hamlet to młody chłopak, w którym jeszcze wciąż jest trochę dziecka, ale który został przez okoliczności zmuszony do tego, żeby dorosnąć: natychmiast i bezpowrotnie. Wie, jak to zrobić i wie, że musi, niezależnie od tego, jak bardzo tego nie chce.
Z tymi rozterkami doskonale zazębiają się emocje Ofelii, znakomicie zagranej przez Helenę Englert. To też postać na wskroś współczesna: młoda dziewczyna, świadoma swoich uczuć, emancypująca się bezpardonowo i budująca swoją podmiotowość. Czasem nawet wbrew intencjom autora - kiedy Hamlet każe jej "iść do klasztoru", ostatecznie to ona jego, a nie on ją, wygania ze sceny w ataku wściekłości.
W zupełnie inne rejony emocjonalne i na jeszcze wyższy poziom aktorstwa Englert przenosi się w poruszającej scenie szaleństwa: cała jest w niej niewysłowionym cierpieniem, płaczem, rozpaczą, której nic i nikt nie jest w stanie zatrzymać. To bez dwóch zdań najbardziej poruszająca scena w tym spektaklu.
Nikt nie wyrzuci tak ubranej obsady z Gabinetu Owalnego
Podziw budzi w tym spektaklu także rozbudowana, choć składająca się w zasadzie tylko z kilku monumentalnych elementów scenografia i zdominowane przez stonowane barwy kostiumy. To wszystko przenosi tę opowieść do nieistniejącego, ale wyraźnie nieodległego od współczesności świata. Hamlet w wyciągniętym swetrze i Ofelia w koronkowej sukience i adidasach bez problemu odnaleźliby się na imprezie w piątkowy wieczór. Guildenstern i Rosenkrantz mogliby wsiąść do komunikacji miejskiej i pojechać do dzielnicy daleko od centrum. Może tylko dwór wygląda trochę dostojniej, choć członków królewskiej świty w tych kostiumach raczej nikt nie wyrzuciłby z Gabinetu Owalnego.
Nie da się oczywiście nie czytać tego spektaklu w kluczu biograficznym: jako pożegnanie długoletniego dyrektora, aktora z ogromnym dorobkiem, wychowawcy, ojca. Englert robi to z wielką klasą - ani przez moment nie puszcza tu do nikogo oka, nie bawi się prywatnymi sprawami. Nie załatwia osobistych kwestii i nie rozlicza się z nikim i z niczym. Swego rodzaju dystans, lekko podszyty megalomanią, pokazuje tylko w jednej z początkowych scen. Służba usuwająca portrety starej władzy, tak naprawdę pakuje do śmietników podobizny samego Englerta. To na tyle drobna sprawa, że trudno byłoby mieć za nią jakiekolwiek pretensje do reżysera.
Ważniejsze jest jednak co innego: ze sceny co i rusz padają słowa, które w tym kontekście nabierają bardzo osobistego wymiaru - tak brzmi choćby pochwała aktorstwa i hymn uznania dla roli aktorów i aktorek w dokumentowaniu historii świata. Nawet jeśli nie był to jego zamysł, trudno nie uznać, że takiego przesłania na przyszłość z okazji zakończenia swojej długiej kadencji na dyrektorskim stanowisku w Teatrze Narodowym, Englert z całą pewnością nie musi się wstydzić.