[recenzja] ''Sala samobójców'': Sala kinowa dla masochistów
"Sala samobójców" to pełnometrażowy debiut Jana Komasy, absolwenta PWSFTViT w Łodzi, reżysera i scenarzysty. Artysta jest także autorem jednej z trzech etiud w nagradzanym wielokrotnie projekcie filmowym Oda do radości (2005).
08.06.2011 21:33
Dominik (Jakub Gierszał)
to tegoroczny maturzysta z prywatnego liceum. Chłopak na pierwszy rzut oka ma wszystko, czego dusza zapragnie - pochodzi z bardzo zamożnego domu, ma wykształconych i odnoszących sukcesy rodziców (Agata Kulesza, Krzysztof Pieczyński)
, fajne ciuchy i gadżety, podoba się dziewczynom. Jedna niefortunna sytuacja i powstały pod jej wpływem na portalu społecznościowym wpis sprawiają, że chłopak staje się ofiarą internetowego prześladowania ze strony znajomych. Brutalne ataki równolatków i towarzyski ostracyzm jakiemu zostaje poddany sprawiają, że Dominik popada w otępienie, coraz bardziej zamyka się w sobie. Przestaje chodzić do szkoły, całe dnie spędzając w sieci. Tam poznaje tajemniczą Sylwię (Roma Gąsiorowska)
. Owładnięta myślami o autodestrukcji dziewczyna oczarowuje Dominika. Wprowadza go także do "Sali samobójców", wirtualnego miejsca, z którego nie ma rzeczywistej ucieczki...
Film był niecierpliwie wyczekiwany zarówno przez widzów jak i recenzentów. Oto po raz pierwszy w polskim kinie miała pojawić się produkcja łącząca różnorodne techniki realizacyjne (film aktorski + animacja), nie będąca produkcją reklamową czy komedią a dziełem aspirującym do miana pierwszego prawdziwego polskiego dramatu młodzieżowego. W wywiadach Komasa wielokrotnie podkreślał, że zależało mu na stworzeniu aktualnego, wiarygodnego portretu dzisiejszych nastolatków. Długo zbierał materiały do filmu: przeprowadził wiele rozmów, starannie wertował odpowiednie teksty. Wprowadzenie animacji miało przybliżyć widzowi świat współczesnej e-młodzieży, dla której wirtualny komponent rzeczywistości jest równie ważny i namacalny co ten doświadczalny empirycznie.
Wybór estetyki animowanych ujęć jednych rozczaruje a innych zachwyci. Obyci w temacie gier komputerowych widzowie uznają ja za naturalną i słuszną; ci niezaznajomieni z kanciastymi postaciami z Play Station mogą zatęsknić za nieco mniej dosłowną, bardziej ponurą, ascetyczną kreską, która nie uczyniłaby wirtualnych uniesień bohaterów tak... przerysowanymi.
Pod względem estetycznym Sala samobójców jest jednak bardzo przemyślana – od stylizacji bohaterów i profilmowej przestrzeni, po projekt reklamującego film plakatu, zaprojektowanego przez modną młodą graficzkę Olkę Osadzińską. Na plus działa widoczny brak tak częstego w polskim kinie lęku przed nawiązaniami do hollywoodzkiej estetyki. Operator Radosław Ładczuk (Oda do radości, Luksus) prowadzi kamerę bardzo świadomie; kompozycja kadru bywa bezbłędna, poszczególne ujęcia są dopieszczone i staranne, komunikatywne i symboliczne bez popadania w kicz. Świetnie sprawdza się wybrana przez twórców odbarwiona paleta kolorystyczna – jest adekwatna do opowiadanej historii, na czasie, no i bardzo „emo”.
Uważny widz na pewno zauważy podrzucane przez Komasę popkulturowe tropy i podszepty - w tekście filmu, mniej lub bardziej dosłownie pojawiają się kultowe postaci i teksty kultury: Sylvia Plath, Kurt Cobain, Hamlet. Niestety jest to przeważnie puste szafowanie znaczącymi figurami retorycznymi za którymi nie kryje się absolutnie nic, poza przerażającą znaczeniową pustka. Doskonałą metaforą, tłumacząca relację zachodzącą pomiędzy tymi znakami a ich miejscem w filmie, jest sugestia interpretacyjna związana z klasycznym dziełem Szekspira, które Dominik interpretuje przed szkolną komisją w jednej ze scen. Chłopak – który rzekomo dużo czyta, choć w jego pokoju, pośród wielu cieni nie ma nawet jednego cienia książki – zdaje się pogardliwie cytować szkolny bryk, nie wykazując ani zrozumienia ani pasji dla wypluwanych słów. Stąd, skądinąd potencjalnie nośna analogia między bohaterem a Hamletem, zostaje zdegradowana do pozycji pustego hasła. Dominik być może hamletyzuje, lecz do Hamleta bardzo mu daleko. Na podobnie
powierzchowne traktowanie może w filmie liczyć wiele ważkich tematów – nastoletnia seksualność, młodzieńcza przyjaźń, rodzicielski kryzys, małżeńska zdrada...
Główny bohater to postać utkana ze stereotypów i dialogowej waty, skomponowana z setek kawałeczków informacji, jakie zdobył poszukujący prawdy o młodzieży Komasa. Niestety nie tworzą one postaci z krwi i kości; ta mozaika, choć w teorii piękna i tajemnicza, okazuje się być zlepkiem tanich szkiełek. Przeestetyzowanie cierpienia odbiera tej postaci emocjonalną wiarygodność. Smutek i melancholia Dominika są tabloidowe, bliższe wykrzykiwanym przez wokalistę Tokio Hotel naiwnym tekstom niż choćby niepokojącej melancholii Soap & Skin Anji Plaschq. Temu, pozostającemu w stanie konfliktu tragicznego bohaterowi brak jakiegokolwiek emocjonalnego wypełnienia.
Szkoda Dominika – bowiem Jakub Gierszał ściera się z kiepskim scenariuszem na ile tylko starcza mu sił w wątłych, bladych ramionach. Cieszy odwaga aktora, który nie boi się ani gry ciałem, ani używania pełnych możliwości głosu. Niestety, nawet najlepszy aktor nie uniesie scenariusza pełnego logicznych dziur; lepiej byłoby, gdyby Komasa powierzył to zadanie profesjonaliście, miast mierzyć się z nim sam. Jego tekst nie zachowuje spójnego ciągu logicznego. Dodatkowo niewystarczająco dokładnie zdefiniowany jest upływ czasu, co znacznie utrudnia zaangażowanie w perypetie bohaterów.
Na plus filmowi można policzyć, że na pewno przyczyni się do powstania nowych kultowych „tekstów”. Szkoda tylko, że gdyby linijkę „moje przyjaciółki to żyletki! Mają ostre języki!” wyśpiewywała chrypliwie Kasia Nosowska, brzmiałoby to ironicznie; w ustach różowowłosej Romy Gąsiorowskiej brzmi to po prostu kiczowato.