Show Meryl Streep

Ten film jest lekki, przyjemny, nieco kiczowaty i znakomicie poprawia nastrój. Zupełnie jak piosenki „Abby“, na których jest oparty.

18.08.2008 18:12

To one w „Mammia Mia“ są najważniejsze. Budują klimat i akcję, wyznaczają rytm filmu, często zastępują dialogi. Banalna w gruncie intryga jest podporządkowana stronie muzycznej. Chodzi o to, by połączyć w jeden zgrabny ciąg kilkanaście największych przebojów z repertuaru „Abby“.

Akcja „Mamma Mia“ rozgrywa się w sielskiej scenerii greckiej wysepki. W przededniu swojego ślubu 20-letnia Sophie próbuje ustalić, kto z trzech mężczyzn, z którymi jej matka miała romans, jest jej ojcem. Bez wiedzy matki zaprasza całą trójkę na ślub, i zaczyna się… Spotkanie po latach, odgrzane sentymenty, niezagojone rany, wzajemne pretensje, niespełnione marzenia. A do tego jeszcze kwestia potencjalnego ojcostwa, która u trzech kandydatów wywołuje różne emocje.

Z takiej historii można wykroić zarówno komedię, jak dramat obyczajowy. „Mamma Mia“ to tradycyjny musical z elementami komedii romantycznej – jednak nie tej przesłodzonej, która dziś króluje w kinach, ale raczej utrzymanej w starej, dobrej konwencji „wojny płci“. Okazuje się, że piosenki „Abby“ idealnie pasują do damsko-męskich utarczek. A przy odpowiedniej interpretacji nabierają nawet sympatycznej pikanterii.

Wrażenie robią też sceny taneczne. Zostały zainscenizowane z rozmachem, a często także z poczuciem humoru, jak „taniec z płetwami“. Znakomity jest finał, w którym aktorzy w strojach a la „Abba“ (cekiny, trykoty i buty na koturnach) śpiewają „Waterloo“. To trzeba zobaczyć!

Film cały czas wdzięcznie balansuje na pograniczu kiczu, ale to balansowanie wpisane jest w konwencję. Poważne skądinąd problemy służą tu wyłącznie do celów rozrywkowych. Film pełen jest... więc uproszczeń i stereotypów. Każdy Anglik to sztywniak, Szwedzi są nacją wyzwoloną obyczajowo, a Amerykanie mają serce na dłoni. Jednak te uproszczenia absolutnie nie psują zabawy.

Tym bardziej, że „Mamma Mia“ jest niepowtarzalną okazją, by posłuchać, jak śpiewają aktorzy, których o takie umiejętności nie podejrzewaliście. Z tym śpiewaniem jest zresztą różnie. Pierce Brosnan nadrabia wokalne braki uwodzicielskim spojrzeniem a la 007. Stellan Skarsgard ogranicza się do recytacji. Z trójki potencjalnych ojców tylko Colin Firth rzeczywiście śpiewa i robi to całkiem dobrze.

Powiedzmy jednak szczerze – cała obsada mogłaby fałszować ile wlezie, a i tak nie miałoby to żadnego znaczenia. Bo „Mamma Mia“ to show Meryl Streep. Aktorka nie ukrywa wieku ani zmarszczek, nie kokietuje, nie usiłuje być piękna, ale i tak jest gwiazdą filmu. Streep (rocznik 1949) tańczy, robi szpagaty, szaleje na ekranie, dorównując kondycją swojej filmowej córce (Amanda Seyfried, rocznik 1985). Jest na przemian zabawna i wzruszająca. A do tego rewelacyjnie śpiewa, co jednak nie powinno być zaskoczeniem dla nikogo, kto słyszał ją w „Pocztówkach znad krawędzi“ czy „Ostatniej audycji“.

I nawet w tej prościutkiej, rozśpiewanej komedii potrafiła przypomnieć, że jest jedną z najlepszych aktorek świata. Jej interpretacja „The Winner Takes It All“ (Zwycięzca bierze wszystko) to majstersztyk.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)