Taniec z gwiazdami (i Kochankiem)
Z aktorką Joanną Liszowską rozmawia Andrzej Dryszel
17.10.2006 18:31
- Czy ponad półtorej minuty szybkiego tańca, takiego jak jive, to duży wysiłek fizyczny?
- Fizyczny i psychiczny, bo trzeba też uwzględnić ogromne napięcie emocjonalne związane z występem w "Tańcu z gwiazdami". W dodatku jive, delikatnie mówiąc, nie należy do moich ulubionych tańców, więc musiałam bardzo się do niego przekonywać. Jeśli sama sobie wybieram piosenkę, bo mnie porywa, przemawia do mnie, i wiem dlaczego chcę ją śpiewać, to, choć jest trema i są nerwy, wykonuję ją z przyjemnością. Jeśli muszę śpiewać piosenkę, która mi się niespecjalnie podoba i nie pasuje do mojej duszy, to stres jest podwójny albo i potrójny. Tak było z jivem, który okazał się bardzo męczący.
- A uprawia pani jakiś sport?
- Lubię pływanie, narty (ostatnio nawet jeździłam w lipcu na lodowcu), jazdę konną, czasem chodzę na siłownię. Cztery godziny treningu dziennie do "Tańca z gwiazdami" da się przeżyć, zwłaszcza że to nie są tylko żmudne ćwiczenia fizyczne, ale ciekawe zajęcia, wymagające koncentracji i skupienia na tym, co się robi. Z tygodnia na tydzień jestem jednak coraz bardziej zmęczona, chyba tak jak i pozostali uczestnicy programu.
- Może trener i partner jest zbyt apodyktyczny?
- Nieee, też słyszałam takie opowieści, zanim zaczęłam z nim tańczyć. Owszem, Robert Kochanek jest wymagający, ale wie, że nie chodzi o bezmyślne powtarzanie kroków, lecz o to, by coś zostało w głowie. Umie mnie mobilizować, nie pozwala się poddawać, jednak gdy widzi, że moja koncentracja słabnie, daje chwilę oddechu, żebym mogła zresetować mózg.
- W szkole nie miała pani chyba kłopotów z koncentracją. Dobrze się pani uczyła?
- Raczej tak. W niezłym krakowskim liceum prawie wszystkie świadectwa miałam z paskiem, do wyższej szkoły teatralnej dostałam się za pierwszym razem.
- Czy w rodzinie jest więcej artystycznych dusz?
- Mama jest pianistką, ojciec geodetą, brat to zdecydowany humanista, historyk po UJ. Ja zawsze chciałam iść do szkoły aktorskiej, lubiłam się ruszać, tańczyć, śpiewać. Wiem też, że nie mogłabym wytrzymać pracy "odtąd dotąd", tego codziennego wychodzenia i wracania o tych samych godzinach.
- Jak rodzina przyjęła pani rozbieraną sesję zdjęciową?
- Mama bardzo drżała, bała się, że to może być kompletna nagość, zdjęcia zbyt wyzywające i wulgarne. Tak nie było, bo ja sama nie chciałam takiej sesji. Studentki mojej mamy, przecież kobiety, uznały, że te zdjęcia w "Playboyu" są bardzo ładne, tak samo ocenili je członkowie dalszej rodziny. Mama przeżyła miłe zaskoczenie.
- Co było dla pani szczególnym wyzwaniem aktorskim?
- Na pewno takim wyzwaniem był debiut na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie - główna rola w "Siedmiu grzechach głównych" Bertolta Brechta z muzyką Kurta Weilla, w reżyserii Janusza Wiśniewskiego. To materiał bardzo trudny muzycznie i aktorsko, a dodatkowe przeżycie stanowił dla mnie fakt, że rolę Anny grałam na zmianę z Krystyną Jandą i miałyśmy wspólne próby. Zebrałam dobre recenzje, ale proszę sobie wyobrazić: niedawno skończyłam szkołę teatralną, obserwuje mnie reżyser, obserwuje Krystyna Janda, a ja mam wyjść na scenę, śpiewać, proponować własną interpretację roli.
- Czy oni właśnie są pani autorytetami artystycznymi?
- Takim największym autorytetem jest dla mnie z pewnością Jerzy Trela, wspaniały człowiek i aktor. Po maturze on właśnie zachęcił mnie do zdawania do wyższej szkoły teatralnej, powiedział, że mam szanse. Niestety, nie zetknęłam się z nim w szkole, ale za to na scenie w Teatrze Starym.
- A jakby powiedział, że nie? Może zostałaby pani wtedy politykiem, to też są publiczne występy?
- Raczej publiczne kompromitowanie się, bo to, co się teraz dzieje w Polsce, po prostu mnie przeraża - wyciąganie rzekomych afer, kłamstwa, agresja, odwracanie spraw do góry nogami. Wypowiedzi niektórych polityków rządowych są dla mnie wręcz bezczelnością. To wszystko jest naprawdę straszne. Należę do coraz większej części narodu, która ma tego dość. Nie dziwię się młodym ludziom, często po bardzo dobrych szkołach, że coraz chętniej uciekają do innych krajów.
- Takie czasy sprzyjają ucieczce w prywatność, ale pani chętnie ujawnia swą prywatność kolorowym pismom. Po co? Czy to forma reklamy i kreowania wizerunku?
- Kiedyś miałam zasadę, żeby broń Boże nie wspominać o takich sprawach, bo można coś zapeszyć. Dziś widzę, że to nie ma żadnego znaczenia i co ma być to będzie. Mówiłam o tym, bo wszystko, co nam się przydarzyło, mnie i mojemu narzeczonemu Tadeuszowi - to, że się spotkaliśmy, to, co wspólnie budujemy - jest dla nas bardzo ważne, optymistyczne. Warto więc powiedzieć w gazetach, że czasami coś się razem udaje, a ludzie mogą być szczęśliwi. I zapewniam pana, że najmniej myślałam wtedy o reklamie.
Joanna Liszowska, aktorka, uczestniczka czwartej edycji "Tańca z gwiazdami", (ur. 1978 r. w Krakowie) występuje w serialu "Na dobre i na złe", zagrała m.in. w filmie A. Seweryna "Kto nigdy nie żył" oraz w "Kryminalnych" i "M jak miłość". Ma na swym koncie interesujące role w "Człowieku z La Manchy" (Opera Krakowska), "Pannie Tutli Putli" (Buffo), "Damach i huzarach" (Teatr Stary), "Chicago" i "Stosunki na szczycie" (Komedia). Jest absolwentką krakowskiej PWST, zdobyła trzecią nagrodę na wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Ma 175 cm wzrostu, z Robertem Kochankiem tworzą najwyższą parę IV edycji "Tańca z gwiazdami".