Zanim Robin stał się Hoodem
Historię Robina z Locksley zna chyba każdy. Bohater legendy to ukrywający się w lesie Sherwood banita, łucznik, który zabiera bogatym i daje biednym. Przy okazji walczy ze złym szeryfem Nottingham i odziany w zielone rajtuzy zabiega o względy lady Marion. Robin Hood w najnowszym dziele Ridleya Scotta jest kimś zupełnie innym.
12.05.2010 17:58
Po raz pierwszy spotykamy się z nim we Francji, gdzie walczy u boku króla Ryszarda Lwie Serce. Już wtedy możemy być pewni, że reżyser nie oszczędzi nam scen walki, widoku krwi i wszechobecnego, średniowiecznego brudu. Robinowi towarzyszymy podczas podróży powrotnej do Anglii, zmagań z brytyjskim rycerstwem i starcia z francuską armią, aż do momentu, kiedy Jan bez Ziemi ogłasza, że Robin Longstride jest wyjęty spod prawa. Tam, gdzie większość historii o księciu złodziei się zaczyna, Scott przerywa opowieść, pozostawiając sobie miejsce na ewentualny sequel.
Ridley Scott nie pierwszy raz postanowił się zmierzyć z filmem kostiumowym. Wystarczy przypomnieć "Gladiatora", w którym tytułową rolę - podobnie jak w "Robinie Hoodzie" - zagrał Russel Crowe, czy "1492. Wyprawa do raju". Nawet krucjaty, których echa rozbrzmiewają w "Robinie", pojawiły się już w Scottowskim "Królestwie niebieskim". Wszystkie te filmy, chociaż nie zawsze dobrze przyjmowane były przez krytyków, zachwycają wagą, jaką Scott przywiązuje do detali ubioru, scenografii, oręża. To właśnie umiłowanie reżysera do wiernego oddania historycznego tła filmu sprawiło, że scenarzysta Brian Helgeland i Russel Crowe w jego ręce złożyli scenariusz "Robina Hooda".
I nie pomylili się - wizualnie film urzeka. Scott odpowiedzialnością za zdjęcia obarczył sprawdzonego już Johna Mathiesona, z którym pracował m.in. przy "Gladiatorze" i "Królestwie niebieskim". Scenografowie świetnie odtworzyli średniowieczne miasta i osady, a doskonale oddane stroje z epoki pozwalają widzom na chwilę przenieść się do średniowiecznej Anglii.
Historyczni puryści nie będą jednak zachwyceni. Brian Helgeland sporą część scenariusza poświęcił na przyjrzenie się sytuacji ekonomicznej i politycznej Brytanii z przełomu XII i XIII w. Jego poglądy na ówczesną monarchię znacznie odbiegają jednak od tych, które głoszą obecnie historycy. Niektóre z prezentowanych w filmie wydarzeń można wręcz nazwać zupełnymi bzdurami. Helgeland zakorzenił Robina w historii Wysp głębiej, niż mówiły o tym dotychczasowe legendy. Dość powiedzieć, że to jego ojciec, który w filmie przedstawiony został jako wielki filozof, był pomysłodawcą jednego z najważniejszych dokumentów w dziejach ludzkości, a sam Robin nakłaniał króla do podpisania tegoż aktu...
Na dalszy plan zeszła historia walki łucznika o serce lady Marion. Twórcy bardzo szybko doprowadzają do tego, że para bohaterów musi udawać małżeństwo. Szkoda, że wątek "oswajania się" feministycznej wdowy z Robinem został zredukowany do minimum, bo... ...nie tylko dostarczyłby filmowi sporej dozy humoru, ale także zapewniłby napięcie, którego w "Robinie Hoodzie" jest niewiele.
Helgeland, tworząc swoisty prequel powszechnie znanej legendy, chciał zapewne skupić się na wyjaśnieniu motywów działania późniejszego "księcia złodzei". Film każe nam podejrzewać, że Robin został rozbójnikiem o dobrym sercu, bo starał się kontynuować nauki swojego ojca, przekonanego, że najważniejsza jest wolność jednostki. Dlatego też Helgeland na pierwszy plan wybił problem miłości ojca i syna. Jest ona przedstawiona przy pomocy trzech dramatycznych historii. Pierwsza z nich to wspomnienie Robina o jego ojcu, zamordowanym wiele lat wcześniej za swoje poglądy. Druga to miłość Sir Roberta Loxleya, męża lady Marion, do ojca, Sir Waltera. Jego ostatnią wolą, którą postanawia wypełnić Robin, jest zwrócenie ojcu miecza, który zabrał bez pozwolenia. Trzecia zaś to historia więzi, jaka wytworzyła się między Sir Walterem Loxleyem a Robinem, który staje się dla starszego, niewidomego człowieka "synem zastępczym".
Pozostali bohaterowie, których zwykle kojarzymy z legendą o Robinie Hoodzie, giną gdzieś wśród całej przedstawionej historycznej zawieruchy. Drużyna Robina pojawia się na ekranie rzadko, skutecznie zapewniając rozrywkę i chwilę wytchnienia między dworskimi spiskami a bójkami. Nawet czołowy wróg Robina, szeryf Nottingham, w filmie prawie nie istnieje. Czarnym charakterem jest francuski agent Godfrey, który dąży do obalenia Jana bez Ziemi.
To, co wyróżnia film Ridleya Scotta spośród wszystkich wcześniejszych ekranizacji legendy Robina (łącznie z kultowym filmem Mela Brooksa), to zdecydowanie mroczniejszy charakter obrazu i doskonała gra aktorska. Nie chodzi wyłącznie o Russela Crowe'a i Cate Blanchett. Fantastycznie rolę dwulicowego francuskiego agenta Godfreya zagrał Mark Strong, którego całkiem niedawno można było podziwiać w roli Lorda Blackwooda w "Sherlocku Holmesie". Serca widzów ukraść może jednak przede wszystkim Max von Sydow, który wniósł na ekran olbrzymie ciepło swoim przedstawieniem niewidomego Sir Waltera Loxleya, przybranego teścia Robina.
Hollywood tak często sięga po legendę Robina Hooda, że możemy się spodziewać, że już za kilka lat pojawi się kolejna ekranizacja przygód banity. Ciekawe, jaki wpływ na losy świata będzie w niej miał facet w rajtuzach.