Pamiętnik rozbitka
Kałużyński sam siebie nazywał rozbitkiem, ocalałym z XX wieku. Urodził się równo miesiąc po odzyskaniu przez kraj niepodległości w 1918 roku. Młodość spędził w podlubelskiej wsi, po maturze, jeszcze przed wojną, wyjechał na studia do Warszawy. Uczył się prawa na stołecznym uniwersytecie, jednocześnie wgryzając się w reżyserię pod okiem Leona Schillera. I pewnie skończyłby za kamerą albo w teatrze, gdyby nie nazistowska inwazja. Ale nie tylko.
- Ustrzegł mnie przypadek. Otóż w przedwojennym Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej był ze mną Jan Rybkowski, reżyser – mówił Kałużyński w wywiadzie dla Przeglądu. – Zaprosił mnie kiedyś, żebym zobaczył, jak się robi film. I zobaczyłem: że wstaje się przed siódmą rano, żeby przyjechać na plan na ósmą, czeka się dwie albo trzy godziny na ucharakteryzowanie aktorów, ustawienie światła, sprawdzenie mikrofonów itd. Potem się je obiad, o godzinie drugiej albo trzeciej wreszcie robi się zdjęcia, które trwają trzy do pięciu minut - bo tyle trwa jedna scena. Jak pomyślałem, że mam tracić życie w ten sposób, to stwierdziłem, że zanudzę się na śmierć.