W lutym na polskie ekrany wchodzą aż dwa filmy odwołujące się do magii początków kina. *“Hugo” Martina Scorsese nawiązuje do samiusieńkich jego początków, czasów George'a Mélièsa i braci Lumière. "Artysta" dzieje się natomiast w przełomowym dla sztuki filmowej momencie, kiedy ruchome obrazy zyskiwały rozgłos. Filmowe podróże do przeszłości są popularnym w branży chwytem, bazującym na kojącej wartości minionych czasów, sentymencie, tęsknocie za dzieciństwem. Jest jednak wiele poziomów przetwarzania tego niezwykle bogatego materiału. W "Artyście" Michael Hazanavicius wyciska z niego cały sok - do ostatniej kropelki.*
Pojawienie się dźwięku było nie tylko techniczną nowinką, a przełomem na dużo większą skalę, najprawdziwszą pokoleniową wymianą. Wielu wspaniałych aktorów epoki kina niemego nie potrafiło złagodzić, dotąd pożądanej, teatralnej i udramatyzowanej metody gry. Inni mieli niewpisujące się w nowe kanony głosy – zbyt cienkie, za mało męskie, drażniące ucho. Dla zagranicznych aktorów, których angielski akcent pozostawiał wiele do życzenia, dźwięk nie był przywilejem, często oznaczał koniec kariery. Pozostali nie angażowali się w udźwiękowione projekty świadomie, uważali przełom dźwiękowy za niepotrzebna fanfaronadę i tymczasową modę. Wszyscy oni musieli prędzej czy później pożegnać się z planem. Bohater "Artysty", George Valentin, reprezentuje po trosze każde z tych stanowisk.
Jean Dujardin ma niezwykły aktorski instynkt. Jego gra jest perfekcyjnie zrealizowaną reinterpretacją niemego aktorstwa. Zachowane są wszelkie oryginalne składniki, które Francuz przyprawia szczyptą współczesności. Nie tylko udaje mu się przetłumaczyć archaiczną teatralną manierę na zrozumiały dla dzisiejszego widza język, ale także tchnąć w Valentina życie, przemienić go z niemej pacynki w postać z krwi i kości. Zachwyca Bérénice Bejo, która w sposób niezwykle wiarygodny i pełen wyczucia odgrywanej epoki wciela się we frywolną, radosną Peppy Miller, doprawia ją jednak aktualnością. Nie dziwią ich oscarowe nominacje; pozostaje tylko mocno zaciskać kciuki.
Podobno jedno z kin w Wielkiej Brytanii zostało zalane serią protestów ze strony niezadowolonych widzów. Żądali oni zwrotu za bilety, bo film „okazał się” niemy. Może się to wydawać kuriozalne, ale rzeczywiście, dla tych, którzy nie czytają dokładnie opisów filmowych propozycji, fakt, że w 2012 roku multipleks puszcza niemą produkcję mógł być zaskoczeniem. Szkoda jednak, że ci państwo nie dali "Artyście" szansy. To nie żadna staromodna kalka, a pozycja w pełni „na czasie”, która do swojego (zresztą wcale niecałkowitego) braku głosu podchodzi niezwykle świadomie. Charakterystyczna muzyka, towarzysząca czarno-białym obrazom i sporadyczna całkowita cisza są równie ważnymi aktorami, co ludzie.
Ale nie tylko Homo sapiens jest tu gwiazdą. W "Artyście" błyszczy kolejny (po Laice z „Człowieka z Hawru” i Cosmo z „Debiutantów”) wspaniały pies! Znany z „Wody dla słoni” Jack Russel Terrier Uggie genialnie partneruje Dujardinowi, jest pyszną psią wisienką na torcie. Opinię publiczną zasmuciła ostatnio wiadomość, że u psa zdiagnozowano rzadką chorobę neurologiczną, która uniemożliwia mu dalsze występy. Zobaczenie Uggiego w akcji po raz ostatni to kolejny z długiej listy powodów, dla których koniecznie trzeba obejrzeć „Artystę”.
To w pewnym sensie film idealny. Bardzo mądry i przemyślany, doskonale napisany i z wyczuciem poprowadzony przez Hazanaviciusa. Ale też szczerze wzruszający bez uciekania się do tandetnych chwytów, zabawny i uroczy w cudowny, bezpretensjonalny sposób. I - mimo odwołania do staromodnej formuły - celniej punktujący niektóre cywilizacyjne bolączki niż niejedna współczesna produkcja. "Artysta" pełen jest perełek, smaczków, krotochwili. To absolutnie obowiązkowa pozycja. Gdyby tylko wszystkie obowiązki były tak przyjemne...