Marzenie każdego prawdziwego aktora? Umrzeć na scenie! Należy do nich także *Anna Dymna. Aktorka przyznaje, że kocha swój zawód, a najlepiej czuje się na teatralnej scenie, gdzie może zapomnieć o problemach dnia codziennego. A że ma do załatwienia w życiu jeszcze wiele ważnych spraw, więc póki co, umiera tylko wirtualnie.*
WP.PL: Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Wiem, że co roku wiesza Pani na choince własnoręcznie zrobione anioły. A jak miewa się Pani osobisty Anioł Stróż?
Anna Dymna: Mój Anioł Stróż jest bardzo dzielny, że ze mną wytrzymuje. Współczuję mu. Czasem mnie kopnie, a jak trzeba poda rękę. Dotarliśmy się przez te 59 lat mojego życia. Nie ma ze mną łatwo. Czasem mu mówię: „Wiesz, przesadzasz trochę z tym doświadczaniem mnie”. Ale jakoś sobie radzimy. Mamy do siebie anielską cierpliwość.
WP.PL: A czy spotkała Pani na swojej drodze anioły w ludzkiej postaci?
Anna Dymna: Tak, zwłaszcza odkąd mam Fundację, ciągle je spotykam. Większość moich niepełnosprawnych przyjaciół to anioły. Aniołami są także ci, którzy im pomagają. Niektóre chcą zachować anonimowość, inne, właśnie dlatego że znane, mogą bardziej pomóc - poprzez udział w koncertach, aukcjach, akcjach charytatywnych. Należy do nich Irena Santor - największy przyjaciel i opiekun Festiwalu Zaczarowanej Piosenki i wielu innych, wielkich artystów, których nie sposób wymienić. Wiele gwiazd potrafi rezygnować z intratnych koncertów, żeby w czerwcu, kiedy jest finał Festiwalu Zaczarowanej Piosenki, przyjechać do nas kosztem na przykład festiwalu w Opolu, który się wtedy odbywa. Najwspanialsze jest to, że nikt nie żałuje. Wszyscy mówią, że to dla nich ważne. Fantastyczne, że się poznaje ludzi od takiej strony. W niektórzy naprawdę budzą się anioły.
WP.PL: W programie „Anna Dymna – Spotkajmy się”, który od siedmiu lat prowadzi Pani w telewizji, poznaje Pani największe ludzkie tajemnice...
Anna Dymna: Osoby niepełnosprawne bardzo wiele mogłyby nas nauczyć, ale często się ich boimy. Kiedy jestem z nimi blisko, zawstydzają mnie. Przestałam narzekać. Pewnie, że jak mnie zaboli, to sobie jęknę, na przykład kiedy nie mogę na scenie się podnieść, a muszę podskakiwać. Uwierzyłam, że wszystko się da, że człowiek wszystko może, tylko musi chcieć i musi mieć obok kogoś. Trzeba zabiegać o to, żeby być potrzebnym.
WP.PL: Dzięki Fundacji „Mimo Wszystko” chorzy i niepełnosprawni, a także ci, którzy im pomagają, czują się potrzebni...
Anna Dymna: Jak się ma Fundację to na co dzień styka się z cierpieniem ludzkim, dobrem ale też z okrucieństwem, nieczułością i złem. Poznajemy życie z najciemniejszej strony. Straszne, bo się każdemu nie pomoże. Czasami można by się załamać, gdyby nie to, że poznaje się życie także z najjaśniejszej strony. Dzięki Fundacji mogę obserwować najpiękniejsze ludzkie odruchy. Okazuje się, że każdy, jak się do niego uśmiechnąć, wcześniej czy później, odpowie ci też najpiękniejszym uśmiechem.
WP.PL: Książka to doskonały prezent pod choinkę. Ma Pani swoje ukochane lektury, które towarzyszą Pani przez życie?
Anna Dymna: Najbardziej kocham "Kubusia Puchatka". Do tej pory go czytam. Kiedy trafi mi się fajna grupa studentów, odkrywamy emocje i ludzkie charaktery pracując nad Prosiaczkiem, Tygryskiem, Kłapouchym.
WP.PL: I jak się studenci sprawdzają?
Anna Dymna: Zdarzało się, że mi się na „Kubusiu Puchatku” całkowicie otworzyli. Miałam kiedyś dziewczynę, która się wstydziła swojej kobiecości. A jak zagrała Prosiaczka wyszła z niej naprawdę słodka kobitka i do tej pory taka jest. „Kubuś Puchatek” jest magiczny, daje nieprawdopodobne możliwości. Pomaga zrozumieć świat. Niestety, nie mogę go robić z moimi niepełnosprawnymi intelektualnie przyjaciółmi ze względu na abstrakcyjne myślenie.
WP.PL: Ma Pani inne magiczne teksty...
Anna Dymna: Znam wiele magicznych „bajek” dla dorosłych. Przez całe życie czytam Biblię. Jeszcze z moim pierwszym mężem Wiesławem Dymnym przeczytaliśmy na głos cały Stary Testament w przekładzie Jakuba Wujka. W tej księdze zawarte jest wszystko o człowieku. Ale, choćby się czytało Biblię całe życie, nie sposób przeczytać jej do końca. Bo kiedy otwiera się ją mając 20 lat, to czyta się coś innego niż gdy się ma tych lat 50. Uwielbiam też Dostojewskiego. Całe życie jestem nim... napiętnowana. Jedną z moich ukochanych lektur jest "Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa. Grałam kiedyś Małgorzatę. Egzemplarz, z którego wtedy korzystałam, jest zniszczony - popodkreślany, pozakładany, wymięty. Uwielbiam "Czarodziejską górę" Manna, "Zamek" Kafki. Wiem, nie jestem oryginalna (śmiech). Bardzo dużo czytam też książek z innych dziedzin.
WP.PL: A z jakich, jeśli można wiedzieć?
Anna Dymna: Ostatnio przeczytałam książkę "Antropolog na Marsie", którą napisał lekarz neurolog, Oliver Sacks. To facet, który zdjął na chwilę kitel, żeby zbliżyć się do swoich pacjentów. Jednym z nich był genialny chirurg ze Stanów, cierpiący na zespół Tourette'a, czyli zaburzenie neurologiczne charakteryzujące się występowaniem licznych tików ruchowych i werbalnych. Opisał też człowieka, który przez 40 lat był niewidomy. Po operacji odzyskał wzrok, ale wciąż nie umiał widzieć i żeby coś zobaczyć zamykał oczy. Są tam opisane nieprawdopodobne rzeczy o człowieku. Inna książka, do której zaglądam bardzo często, to "Kore – O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny” Andrzeja Szczeklika. To lekarz naukowiec z Krakowa, a jednocześnie wielki humanista. Medycyna, sztuka, malarstwo, filozofia, poezja wszystko się w jego książce łączy. Czasami wydaje mi się, że jestem za głupia, żeby czytać takie książki, ale je czytam. I dzięki temu staję się troszeczkę mądrzejsza. O książkach mogłabym mówić godzinami,
bo to chyba największy mój przyjaciel w życiu.
WP.PL: Jest Pani osobą, która wprowadziła w Krakowie poezję na salony. Mam na myśli oczywiście „Salon Poezji”...
Anna Dymna: Krakowski Salon Poezji prowadzę od 2002 roku. W tej chwili jest tych Salonów już znacznie więcej, bo aż 25. Wkrótce otworzymy kolejne – w Polkowicach i Wiedniu. Dawno wyszliśmy poza granice kraju. Mamy swoje Salony w Sztokholmie, Dublinie, Montrealu, Ottawie.
WP.PL: „Salon” brzmi arystokratycznie i elegancko...
Anna Dymna: To tylko nazwa. Zdarza się, że nasze „salony” mieszczą się w piwnicach i ruinach. Dzięki nim zaczynam być ekspertem od poezji. Zawsze ją czytałam, ale nigdy tak dużo jak teraz i nie w taki sposób. Do tej pory uczyłam studentów prozy, teraz prowadzę grupę mistrzowską, z którą przerabiam najpiękniejszą poezję miłosną świata. Jak się czyta poezję, to człowiek nie czuje się ze swoimi problemami taki osamotniony. Okazuje się, że taki sam problem miał i Kochanowski, i Szekspir. Mam szczęście, że robię takie rzeczy. Dzięki nim poznałam osobiście księdza Jana Twardowskiego, Czesława Miłosza, Wisławę Szymborską, Julię Hartwig ...wszystkich największych poetów polskich.
WP.PL: W Krakowie łatwo spotkać poetów...
Anna Dymna: Normalnie chodzą po ulicach (śmiech). Poeci są fajni, bo są inni. Niektórzy są jak rozkapryszone, urocze dzieci. Znam takich, którzy nie znają Internetu, a o samochodzie wiedzą tyle, że to co się trzyma w ręku to kierownica. Ale są cudownymi ludźmi. Każda rozmowa z nimi bywa podróżą. Pan Bóg dał im taki talent, że z kilku słów potrafią składać całe światy.
WP.PL: Pani ukochanym miejscem w Krakowie jest niewątpliwie Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej. Gra Pani na jego scenie...37 lat!
Anna Dymna: I cały czas jestem w repertuarze. W tej chwili gram w trzech ogromnych przedstawieniach. U Janka Klaty w "Orestei" gram Klitajmestrę i Hajduczka w "Trylogii". Trzecie przedstawienie z moim udziałem to "Król umiera, czyli ceremonie" Eugene Ionesco, w reżyserii Piotra Cieplaka. W grudniu gramy wszystkie trzy! "Król umiera...", o dziwo, idzie na Sylwestra, tak żeby człowiek sobie pomyślał o przemijaniu i śmierci w ten dzień.
WP.PL: Aktorstwo to moja miłość – mogłaby się Pani pod tym podpisać?
Anna Dymna: Zawsze kochałam swój zawód ale dopiero teraz naprawdę go doceniam i widzę jak jest niezwykły i wspaniały. I z radością wykonuję go do tej pory, żebym nie wiem jak była zmęczona. Mam 59 lat i czasem brakuje mi sił, ale na scenie włącza się jakiś drugi obieg i gram Hajduczka i jak trzeba galopuję jak młódka po łóżkach, biegam jako Klitajmestra z siekierą i zabijam i jestem szczęśliwa. To bardzo męczące, intensywne role, ale dzięki nim wchodzę w bezpieczny, wirtualny świat teatru, gdzie mogę odpocząć od wszystkich prawdziwych cierpień, tragedii, z którymi mam do czynienia na co dzień. W teatrze mogę nad wszystkim panować. Kocham grać. Wtedy psychiczne odpoczywam, choć zdarza się, że wracam do domu „na czworakach”, bo mi kręgosłup wysiada. Ale myślę sobie, że póki mam siły, jest dobrze. Dalej będę więc grała. No i jak każdy prawdziwy aktor marzę, by kiedyś umrzeć na scenie. Ale póki co muszę jeszcze żyć, bo zaczęłam wiele ważnych rzeczy i muszę je dokończyć. Na razie więc umieram tylko
wirtualnie.
WP.PL: Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz