Bo do tanga trzeba zombie
Tematyka, jaką podejmują twórcy, została tak wyeksploatowana, że nakręcenie oryginalnego filmu o żywych trupach wydaje się czymś niebywałym. Miłośnicy nadpobudliwych sztywniaków widzieli już chyba wszystko –zombie służących („Fido”, „Wysyp żywych trupów”), zombie nazistów („Shock Waves”) , zombie policjantów („Maniac Cop 2”) oraz kurioza pokroju zombie pudla („Kostnica”) czy umrzyków grających soft metal rodem z lat 80-tych („Hard Rock Zombies”). Dlatego nie spodziewajcie się, że „Dance of the Dead” Was czymś zaskoczy.
23.08.2010 17:40
Fabuła koncentruje się na ogranym schemacie – nastolatki z małego miasteczka muszą stawić czoła zgrai żywych trupów, które wskrzeszone przez opary z pobliskiej elektrowni ( tak, tak…), zaczynają beztroską konsumpcję mieszkańców. Oczywiście dzieciakom daleko do nieustraszonych twardzieli. Mamy tu szkolnego fajtłapę, łobuza, kujonów z kółka science fiction i głupiutką cheerleaderkę, którzy muszą stanąć ramię w ramię, odkrywając przy okazji, że w grupie są niepokonani, a roztrzaskiwanie czerepów i wyrywanie kręgosłupów jest tak banalne, jak w grach video.
„Taniec truposzy” nie jest filmem przełomowym. Tak na dobrą sprawę, obraz w reżyserii Gregga Bishopa, to kolejna niskobudżetowa produkcja, która absolutnie nic nie wnosi, jest anachroniczna i obiektywnie rzecz biorąc po prostu kiepska. Mało tego – ten komedio-horror mający niewiele wspólnego z kinowym przebojem „Zombieland”, został skierowany do bardzo wąskiego grona odbiorców. Po co więc w ogóle kręcić takie filmy?
Gatunek, w jakim porusza się Bishop, choć tak lubiany przez mainstream, należy do undergroundu, a klasyczne filmy, które go zbudowały, są najczęściej obskurnymi i ordynarnie tanimi produkcjami, niestrawnymi dla statystycznego widza. Tak jest w tym przypadku – twórcy najzwyczajniej w świecie chcieli spełnić swoje szczeniackie marzenia.
Za bardzo niewielkie pieniądze, przy współudziale znajomych, uwiecznili swą bezpretensjonalną zabawę w kino. Jeśli więc weźmiemy pod uwagę totalnie amatorską stronę produkcji, może się okazać, że nie jest aż tak tragicznie. Całość jest zadziwiająco sprawnie nakręcona i zrealizowana. Wykonanie efektów gore stoi na naprawdę niezłym poziomie, a ich jakość śmiało przewyższa efekty specjalne w niejednym rodzimym filmie. I nie piszę o horrorach, bo te litościwie przemilczę. Mamy strumienie posoki, tłumy zombie dosłownie wyskakujących z grobów i wszystko to, czego wymaga statystyczny koneser takiej rozrywki.
To, że z mariażu komedii i grozy może wyjść coś naprawdę zgrabnego, wiadomo od dawna. Klasyki pokroju „Martwego zła 2” czy „Powrotu żywych trupów” weszły już na stałe do kanonu gatunku i są tego niezbitym dowodem. Jednak połączenie niejednokrotnie trywialnego humoru i dosłowności kina gore nie jest tak prostą rzeczą, jakby mogło się to wydawać. Ba, to zadanie trudne, a znalezienie balansu między wykluczającymi się poetykami to już prawdziwa sztuka.
W tej warstwie film Bishopa niestety zawodzi niemal na całej linii. Nie ma tu ani spektakularnych slapstickowych gagów, ani ciętych dialogów, które zapadałby na dłużej w pamięć. Tych niedociągnięć nie da się zrzucić na karb ograniczonych środków.
Tak czy inaczej jest to kino tylko dla fanów specyficznej konwencji. Pretekstowa fabuła, papierowi bohaterowie, jelita walające się na posadzce sali gimnastycznej i wątpliwej jakości humor. Jeśli to kupujecie, to miło spędzicie czas rechocząc od czasu do czasu z zadowolenia, kiedy jakaś oderwana kończyna znajdzie się w kadrze, a kolejny bohater stanie się czyjąś kolacją. Starania twórców docenił legendarny Sam Raimi, którego firma Ghosthouse Underground podjęła się dystrybucji „Dance of the Dead” na DVD. Reszta widzów będzie albo ziewać, albo rwać włosy z głowy – szkoda Waszych nerwów i pieniędzy.