Wystawiony po raz pierwszy przez Boba Fosse'a musical "Chicago" do dziś grany jest na Broadwayu i uważany jest za jeden z najpopularniejszych utworów w historii gatunku. Nic więc dziwnego, że po sukcesie Moulin Rouge!, kiedy okazało się, iż widzowie chcą oglądać musicale w kinie szybko znalazły się pieniądze na ekranizację Chicago.
Wcześniej producent Harvey Weinstein przez kilka lat usiłował namówić różnych twórców do adaptacji spektaklu. W pewnym momencie reżyserię filmu proponował samej Barbrze Streisand, która jednak nie zdecydowała się zaangażować w projekt. Ostatecznie za kamerą stanął debiutujący na dużym ekranie Rob Marshall, który główne role w obrazie powierzył hollywoodzkim gwiazdom: Renee Zellweger, Catherine Zeta-Jones i Richardowi Gere.
W efekcie ich pracy powstał film, który zachwycił kinomanów za oceanem. Chicago otrzymało 13 nominacji do Oscara, 3 Złote Globy oraz nagrody przyznawane przez stowarzyszenia aktorów i reżyserów amerykańskich stając się tym samym jednym z najgłośniejszych tytułów ostatnich miesięcy.
Ze zrozumiałych względów moje oczekiwania wobec Chicago były wysokie. Idąc na pokaz prasowy nastawiłem się na dzieło, które podobnie jak niegdyś Moulin Rouge powali mnie na kolana i natychmiast zaliczę je w poczet swoich ulubionych filmów. Tak się jednak nie stało. Musical owszem podobał mi się, ale zabrakło w nim oryginalności i świeżości, którymi tryskał film Luhrmanna. Chicago to po prostu kawałek niezłego kina i... nic ponadto.
Akcja filmu rozgrywa się w latach 20 ubiegłego wieku w Chicago. Roxie Hart, żona skromnego robotnika marzy o karierze estradowej i wielkiej sławie. Chce być taka sama jak Velma Kelly, gwiazda, której nazwisko nie schodzi z pierwszych stron gazet. Niestety, kiedy Roxie zabija swojego kochanka i trafia do więzienia wydaje się, że jej marzenie nigdy się nie spełni. Sytuacja zmienia się z chwilą, kiedy jej sprawą zajmuje się pozbawiony skrupułów prawnik Billy Flynn. Aby podtrzymać swoją reputację adwokata, który jest w stanie obronić każdego, Flynn zrobi wszystko aby Hart wyszła na wolność. Uczyni ją nawet gwiazdą...
Rzecz, która mnie osobiście najbardziej razi w Chicago to nieprawdopodobna wtórność filmu. Realizując musical Marshall bezczelnie wzorował się na klasycznych już obrazach, szczególnie autorstwa Boba Fosse'a. Film otwiera piosenka 'All that Jazz' pochodząca z doskonałego "Cały ten zgiełk" Fosse'a z 1979 r. a sposób jej inscenizacji przywodzi na myśl niezapomniany "Kabaret" (również Fosse'a) z roku 1972.
Więzienne tango rozpoczyna się w podobny sposób w jaki rozpoczynały się piosenki w Tańcząc w ciemnościach von Triera - dźwiękami otoczenia, natomiast choreografia i scenografia przypominają "Więzienny Rock" z Elvisem Presleyem.
Takich przykładów można mnożyć jeszcze długo. Praktycznie każdy z pokazanych na ekranie 'numerów' wokalno-tanecznych widzieliśmy już wcześniej. Przyznam się, że nie tego oczekiwałem po filmie, który otrzymał tyle nagród i jest najpoważniejszym kandydatem do Oscarów.
Nie udało się również Marshallowi połączyć scen musicalowych z 'tradycyjnym' dialogiem. Pomysł aby sceny wokalno-taneczne przeplatać rozmowami bohaterów był niezły, ale zawiodła jego realizacja. W przejściach pomiędzy scenami zabrakło płynności, która po pewnym czasie zaczyna irytować widza pragnącego podziwiać śpiewających i tańczących aktorów.
Pewną niekonsekwencję zauważyłem także w sposobie realizacji filmu. Partie muzyczne są zaaranżowane na wzór teatralnego spektaklu. Mamy w nich statyczne dekoracje, nieodzowne w musicalu schody, lustrzane podłogi, a nawet konferansjera, ale sfilmowane zostało to w sposób bardzo chaotyczny, zupełnie nie pasujący do przyjętej stylistyki. Kamera zmienia często punkt widzenia, 'opuszcza' aktorów dosłownie w pół kroku wykonywanego przez nich tańca. Wprowadza zamieszanie tam, gdzie jest ono zupełnie zbędne. W efekcie film zaczyna być po jakimś czasie męczący.
Wydaje się, jakby Marshall zapatrzył się w pracę kamery w Moulin Rouge! i usiłował powtórzyć to w swoim filmie. Zupełnie niepotrzebnie.
Nie do końca przypadła mi również do gustu obsada filmu. Z odtwórców głównych ról najbardziej spodobała mi się Catherine Zeta-Jones, która udowodniła, że jest nie tylko utalentowaną aktorką, ale również bardzo dobrą piosenkarką i tancerką. Z mieszanymi uczuciami pozostawiła mnie natomiast kreacja Renee Zellweger (którą osobiście bardzo lubię). Nie wiem dlaczego, może zbyt przywiązałem się do jej ról komediowych, ale zwyczajnie nie pasowała mi do roli bezwzględnej Roxie Hart, kobiety, która dla kariery gotowa była zrobić i poświęcić wszystko.
Nieporozumieniem są dla mnie natomiast zachwyty krytyków nad kreacją Richarda Gere. Rola Billy'ego Flynna dawała możliwość stworzenia wybitnej kreacji, osobowości, która byłaby największą gwiazdą opowiadanej historii. Gere nie wykorzystał potencjału drzemiącego w postaci cynicznego prawnika i dał się przyćmić odtwórcom ról drugoplanowych.
Z obsady Chicago na największe brawa zasługuje Queen Latifah, która wcieliła się w postać więźniarki Mamy Morton. Za swoją kreację Latifah otrzymała nominację do Złotego Globu oraz Oscara i przyznam się, że wcale nie byłbym zdziwiony gdyby 23 marca do jej rąk trafiła nagroda Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Pisząc o Chicago nie sposób nie wspomnieć o muzyce i piosenkach, które są jednym z najważniejszych - jeśli nie najważniejszymi - elementami filmu. Gdybym chciał je dokładnie opisać musiałbym poświęcić na to kilka stron i zapewne mało kto miałby siły aby to przeczytać, zatem powiem jedynie, iż są doskonałe. Nie znam osoby, której by się nie spodobały. Kilka lat temu miałem przyjemność obejrzeć inscenizację "Chicago" na Broadwayu z doskonałą Patti Lupone w jednej z głównych ról. Zaraz po spektaklu kupiłem sobie płytę z muzyką z "Chicago". Identycznie postąpiłem po obejrzeniu ekranizacji Marshalla. Soundtrack z Chicago powinien znaleźć się na półce każdego miłośnika dobrej muzyki.
W swojej recenzji wytknąłem Chicago wiele wad, ale moim celem nie było zniechęcenie was do pójścia do kina. Chicago z całą pewnością obejrzeć warto i film na pewno cieszył się będzie dużą popularnością, choć moim skromnym zdaniem zwyczajnie nie zasługuje aż na 13 nominacji do najważniejszych nagród filmowych świata. 23 marca przekonamy się, czy podobnego zdania jest Amerykańska Akademia Filmowa.