"Creed 2" – wstań i walcz [RECENZJA]
Syn Apolla Creeda, Adonis, zgodnie z oczekiwaniami i zapowiedziami powraca, aby stoczyć walkę z Viktorem Drago, synem innej filmowej legendy ringu, sprawcą śmierci ojca tytułowego „D”, Ivana. Najnowsza odsłona bokserskiej sagi, coraz bardziej zatacza krąg. Na szczęście wciąż jest to solidny i efektowny kawałek sportowego kina.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Po zaskakującym, mimo wszystko, ale też zasłużonym sukcesie filmu "Creed. Narodziny legendy" w reżyserii późniejszego twórcy "Czarnej Pantery" Ryana Cooglera, stało się jasne, że jego kontynuacja powstanie. Szybko zresztą pojawiły się w prasie branżowej komunikaty potwierdzające ten kierunek. Takiej okazji po prostu nie można zmarnować to raz, a dwa - seria rządzi się swoimi prawami, do czego przyzwyczaiły nas kolejne odsłony filmu "Rocky".
Bo o tym, że oba tytuły są ze sobą związane, chyba nie trzeba głośno mówić. Na wszelki wypadek przypomnijmy jednak, że Rocky Balboa i Adonis Creed to jeden świat, jedna rzeczywistość i postaci, które ze sobą koegzystują. Kiedy okazało się, że Apollo senior miał syna i w jego genach zapisany został bokserski talent, obaj panowie po pewnych komplikacjach w końcu nawiązali współpracę, a nawet stworzyli coś na wzór relacji ojcowsko-synowskiej. Jakby nie było, Rocky od trzeciego filmu cyklu stał się przecież bliskim przyjacielem Apolla i na odwrót. Mentor, trener, mistrz oraz "wujas" Adonisa, czyli Balboa, przyczynia się w efekcie do kluczowego zwycięstwa pierworodnego nieżyjącego już Creeda. Tym samym otwiera mu drogę do kolejnych filmów, w których obok tytułu będą pojawiać się następujące po sobie cyfry: 2, 3, 4….
Już przy obrazie Cooglera krytycy i fani zauważyli, że tak historia, jak i sam scenariusz są swego rodzaju parafrazą pierwszej opowieści o drodze na szczyt nikomu nieznanego, pochodzącego z Filadelfii pięściarza o przydomku "włoski ogier". Taki wyraźnie odświeżony i trochę bardziej uwspółcześniony "Rocky" Johna G. Avildsena z roku 1976. Mimo tego, większości widzów film przypadł do gustu. Prasa też za bardzo nie marudziła. Z jednej strony była w tym obrazie atmosfera dawnych produkcji, z drugiej coś świeżego, nienadętego i przede wszystkim widowiskowego. Młodego Creeda po prostu można było bez skrępowania polubić i ludzie właśnie to zrobili. A nawet mu kibicowali.
I dzisiaj mamy na ekranach film z numerem dwa, choć równie dobrze mógłby mieć on tytuł nawet "Rocky 8", o ile dobrze liczę… Cóż, jak to w rodzinie, kolejne pokolenia przejmują pałęczkę, w tym przypadku rękawice. Mało tego. Sama historia lubi się powtarzać. Dlatego też Adonis czy chce, czy nie, stanie twarzą w twarz z synem tego, który odebrał mu na ringu ojca w odcinku zatytułowanym "Rocky IV". Czy teraz naprawdę muszę przemilczeć, jak to się wszystko skończy? Odpowiedź jest w tym przypadku retoryczna. Bo nie chodzi tutaj o to, "czy" tylko "jak".
A w tej kwestii seria Rocky/Creed/Drago gardy nie opuszcza i poziomu nie zaniża. Nawet, jeśli obyczajowa cześć filmu zaprasza do snu, to kiedy nasi ekranowi fighterzy wychodzą na ring, otrzymujemy istną eksplozję adrenaliny, napięcia oraz kontrolowanego realizmu. Te wszystkie filmy ogląda się w dużej mierze właśnie dla zaaranżowanych, bardzo efektownych pojedynków, dość wiernie imitujących prawdziwe. A te nie zawodzą.
Oczywiście film musi mieć historię, swoją dramaturgię, jakąś linię fabularną. Niestety pod tym kątem jest trochę gorzej. Balans, który idealnie sprawdził się w pierwszym "Creedzie", został zamieniony na wyraźną, mocną kreskę. Obraz pretenduje do roli nachalnego poradnika, jak radzić sobie w życiu, w sporcie, z własnymi słabościami i lękami. A te nie muszą przecież dotykać człowieka stojącego na ringu. W końcu ten również pełni rolę swoistej metafory naszych codziennych zmagań i próby sił. Tak czy inaczej widz otrzymuje solidną dawkę wykładni wszelkiej, co niestety razi i mocno studzi pierwsze emocje związane z samym seansem.
Dobrze, że produkcja zapewniła sobie solidną obsadę, bo nawet jak uszy bolą to ogląda się wszystkich ze sporą przyjemnością. Przecież w kinie też i o aktorstwo chodzi. Michael B. Jordan już raz udowodnił, że w skórze Adonisa czuje się dobrze, a i w rękawicach mu do twarzy. Nawet tej poobijanej. Tessa Thompson jest nie tylko zdolna, z temperamentem, ale też zachwycająco piękna. Spotkanie po latach, chociaż nie tak odległych (ponieważ panowie Stallone i Lundgren widywali się przy okazji "Niezniszczalnych"), także daje sporo satysfakcji.
Ich bohaterowie poznali już życie, smak zwycięstwa i porażki. Zwłaszcza ten drugi. Dolph Lundgren jest jednak jak dobre wino, im starszy tym lepszy. Obaj dzisiaj, jeśli walczą to o godność, wewnętrzny spokój, osobiste relacje. Może trochę inaczej sprawa wygląda z perspektywy Ivana Drago, który czuje się mocno przegranym człowiekiem, ale to też ktoś, kto nie ma złudzeń co do rzeczywistości. Duch bojownika każe mu dalej walczyć, w taki czy inny sposób.
To oczywiście bardzo atrakcyjne i ciekawe wątki dla fanów serii, które akurat w dziele, tym razem Stevena Capla Jr, mają swój logiczny oraz wiarygodny przebieg. Sam reżyser, pod czujnym okiem oczywiście Sylvestra Stallone'a, nie chce na siłę przeformatowywać raz zapisanego języka filmu. Szkoda tylko, że wątki pozasportowe mu mniej wychodzą; rozwlekając sceny, dając upust moralizatorskim frazom i całym oratoriom.
Na szczęście w "Creedzie II" jest to, co stanowi o wisience na torcie całego przedsięwzięcia. Pojedynek Adonisa z Viktorem nie tylko rekompensuje nie zawsze angażujący drugi akt, ale chyba śmiało można go zaliczyć do najwyżej stojących z pośród wszystkich dotychczasowych. Po takiej walce złego słowa o filmie powiedzieć już nie można. Jest dobrze, chociaż mogło być trochę lepiej.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.