Kupa śmiechu
Jim Carrey nie daje za wygraną. Mając 49 lat, wciąż próbuje udowodnić, że po trzech długich dekadach w branży jest jeszcze w stanie nas rozbawić. Czy faktycznie? Od sukcesów „Głupiego i głupszego” czy „Ace’a Ventury” minęło już sporo czasu, a zestaw mimicznych wygibasów Jima zdążył się już nieco zestarzeć. Wiedzieli o tym scenarzyści „Pana Poppera…”, nie dając mu zbyt wielu okazji do samodzielnych popisów.
27.07.2011 12:47
Problem w tym, że oglądanie Carreya w sztampowej roli, którą mógłby zagrać dowolny inny aktor, przypomina uliczne popisy trzymanej w klatce małpki - zdezorientowanej, nieszczęśliwej, miotającej się od lewa do prawa. Tymczasem posiadający specyficzne emploi Jim wyraźnie chciałby sobie poszaleć. Stroi miny, skacze, pląsa, ale… scenariusz tego nie przewiduje. Clou programu jest kupa lądująca na jego czole.
Sean Anders i John Morris wyrafinowanego gustu nigdy nie mieli. Produkowane, pisane i reżyserowane przez nich filmy („Sekspedycja”, „Dziewczyna z ekstraklasy”, „Jutro będzie futro”), schlebiając samczej niedorosłości i zafiksowaniu seksem, koncentrowały się na mało wyrafinowanych tyradach egzystencjalnych i sprośnych, nierzadko prymitywnych dowcipach. Trudno się więc dziwić, że studio postanowiło powierzyć kontrolę nad ich nowym wspólnym projektem komuś innemu.
Mark Waters, autor w miarę udanych „Kronik Spiderwick” i „Wrednych dziewczyn”, miał zadbać, by „Pan Popper…” spodobał się przede wszystkim dzieciakom. I teoretycznie mu się to udało. Zgromadzone przed ekranem kilkulatki z pewnością śmiać się będą z każdego potknięcia Jima i nieokiełznanych pingwinów, którymi przyszło mu się opiekować. Z każdej plamy odchodów przez nie pozostawionych. Ot, pierwszy krok ku filmowej samozagładzie poczyniony.