Jeśli nadal będziemy mieć deszczowy lipiec, to dystrybutor „Nieba nad Saharą” nie musi się martwić o wyniki kasowe filmu Karima Dridiego. Publiczność ruszy do kin tylko po to, by sobie popatrzeć na słońce. I przekonać się, że bywa ona zabójcze, więc niech już lepiej pada. Dziwna sprawa z tym filmem. Powstał w roku 2009, nie jest więc żadnym najświeższym hitem. Gra w nim jednak Marion Cotillard, jeszcze bardziej popularna od czasu ubiegłorocznego sukcesu „Incepcji”. To pewnie jej udział sprawił, że „Niebo nad Saharą” trafia do polskich kin. Skądinąd, w oryginale rzecz nazywa się „Le dernier vol”, czyli „Ostatni lot”. Najwyraźniej polski dystrybutor przestraszył się, że taki tytuł może nasuwać skojarzenia ze Smoleńskiem. Tytuł nowy bezpiecznie odsuwa akcję daleko od polskich granic. Rymuje się z dramatami egzystencjalnymi typu „Pod osłoną nieba” czy „Niebo nad Berlinem”, choć w materiałach prasowych dzieło Dridiego reklamuje się jako „europejska superprodukcja przygodowa”. Sam reżyser opowiada w wywiadzie, że
chciał stworzyć film „historyczny i romantyczny, ale bez typowych dla gatunku scen”. Efekt? Efekt jest taki, że „Niebo nad Saharą” nie sprawdza się ani jako melodramat, ani jako przypowieść o ludzkim losie.
Dridi oparł swój film na książce Sylvaina Estibala opowiadającej prawdziwą historię Billa Lancastera - pilota, którego samolot rozbił się na Saharze w roku 1933 podczas próby bicia rekordu lotu między Anglią a Południową Afryką. Reżyser pomieszał jednak fakty z fikcją. Stworzył postać kochanki Lancastera, pilotki Marie Vallieres de Beaumont (Cotillard właśnie), która rusza na jego poszukiwanie. Zmuszona do lądowania w Algierii próbuje uzyskać pomoc od dowódcy stacjonujących tam wojsk francuskich. Ten odmawia, gdyż ma na głowie bunt plemienia Tuaregów. Dramatem bohaterki zaczyna się za to przejmować kapitan Antoine Chauvet, sekowany przez zwierzchników za zbyt otwarty i pobłażliwy stosunek do tubylców.
Chauvet gra Guillaume Canet, prywatnie partner życiowy Cotillard - miało to zapewne podnieść temperaturę filmu. Ale mimo tych zbieżności i wbrew saharyjskim upałom jest ona letnia. Co więcej, choć bohaterowie ruszają w pewnym momencie w drogę, wydaje się, jakby cały czas dreptali w miejscu. A już zwłaszcza się tak wydaje w ostatnich sekwencjach, gdy idą przez pustynię i idę, końca zaś tej wędrówki nie widać.
Trudno więc ustalić, po co właściwie powstał ów film i co ma z niego wynikać. Między Beaumont i Chauvetem romansu nie będzie, bo ona myśli tylko o Lancasterze, on zaś zmaga się z własnymi demonami. Akcja ratunkowa też od początku wydaje się skazana na niepowodzenie, jeśli wziąć pod uwagę kłody rzucane bohaterce pod nogi. Bodaj największe wrażenie robi końcowa informacja, z której wynika, że szczątki Lancastera odnaleziono przypadkiem wiele lat po jego wypadku.
Może więc „Niebo nad Saharą” jest krytycznym (nie pierwszym przecież w kinie) spojrzeniem na francuski kolonializm? Tak naprawdę, główny dramat na ekranie rozgrywa się między Chauvetem a kreowanym przez Guillaume’a Marqueta dowódcą – służbistą i nacjonalistą, traktującym tubylców jak podludzi. Bardziej od chaotycznych poszukiwań Lancastera wciąga pościg za zbuntowanym przywódcą Tuaregów. Twórcy jednak niespodziewanie porzucają ten wątek – nawet się nie dowiemy, czy rebeliant został schwytany. Można to wręcz odebrać jako przejaw postkolonialnej arogancji (anglosaski, białoskóry pilot narażający życie swoje i innych dla zaspokojenia własnych ambicji ma większe znaczenie niż berberyjski wojownik walczący o wolność).
Film Dridiego jest więc jak jego bohaterowie. Błądzi bez celu i trafia donikąd. Rozczarowane będą osoby wyglądające wakacyjnej rozrywki. Ale i widzowie szukający w fabule metafory zmagań jednostki z przeznaczeniem, naturą, miłością i Bóg wie, z czym jeszcze, poczują niedosyt. Cóż więc zostaje? Uroda aktorów i krajobrazów Sahary. Nagroda pocieszenia dla tych, którzy tego lata mogą sobie pozwolić na wycieczkę jedynie do kina.