Michael Fassbender: Współczesny James Dean?
Michael Fassbender wyrasta na nową ikonę naszych czasów, a zasięg jego charyzmy zdaje się nie mieć granic. Zachwyty na temat aktora płyną z rozmaitych środowisk: krytycy wychwalają jego warsztat, reżyserom nie starcza pochwał na temat wspaniałej z nim współpracy. Jednocześnie aktor ma coraz większe rzesze fanek (i fanów), dla których jest nowym symbolem seksu. Takie nastroje chętnie podgrzewa prasa - wystarczy wspomnieć tytuł artykułu poświęconego aktorowi w ostatnim wydaniu włoskiej edycji GQ – brzmi on „Homo Eroticus”. Fassbender nie boi się wyzwań a w swojej karierze ma na koncie role tak różnorodne jak: mutant ocalony z Holokaustu („X-men: Pierwsza klasa”), członek IRA prowadzący protest głodowy ("Głód") odkrywca psychoanalizy (“Niebezpieczna metoda”) czy mężczyzna uzależniony od seksu (“Wstyd”). Co sprawia, że ten trzydziestoczterolatek o mieszanych irlandzko-niemieckich korzeniach bez dwóch zdań będzie najgorętszym nazwiskiem nadchodzącego sezonu?
Wystarczy spojrzeć na jego perfekcyjnie wymodelowaną klatkę piersiową, by zrozumieć, jak łatwo byłoby zaszufladkować go jako przysłowiowe „ciacho”. Jednak aktor sukcesywnie utrudnia przyczepienie sobie takiej metki. Ciało nie jest dla niego fetyszem, a narzędziem, którego używa w sposób adekwatny do sytuacji. Fassbender jest nie tylko bezpruderyjny, ale też nieustraszony: nie boi się być brzydki, odpychający czy niemęski. Często gra jakby „na przekór” swojej fizjonomii, z tego co mogłoby być jego jarzmem, czyniąc swój atut. Niezwykłą rolę, jaką odgrywa fizyczność w jego warsztacie aktorskim widać najlepiej na przykładzie współpracy ze Stevem McQueenem, z którym zrealizował już dwa (oba wybitne) filmy, a obecnie pracuje nad trzecim (premiera „Twelve years a slave” planowana jest na rok 2013).
W „Głodzie” (2008) aktor przechodzi szokującą metamorfozę, przeobrażając się w prowadzącego protest głodowy Bobby'ego Sandsa. W tej niemal pozbawionej dialogów, poruszającej wizualnie opowieści to kamera prowadzi rozmowę z bohaterem. Widz ogląda Fassbendera z niewygodnie bliskiej odległości, niemal czując zapach jego znikającego, wychudzonego, pokrytego strupami sinego ciała.
We „Wstydzie” (polska premiera w lutym) Michael Fassbender wciela się natomiast w Brandona, trzydziestolatka z Nowego Jorku, owładniętego przez seksualny nałóg. Ta postać, ze względu na swój chłód i maniakalny charakter przypominająca nieco Patricka Batemana z „American Psycho”, to zamach na dominujący mit mężczyzny-jurnego ogiera, Casanovy, który zdobywa uznanie uwodząc i porzucając kobiety. Seks jawi się tu jako patologiczna obsesja, klątwa zniewalająca nie tylko ciało, ale i umysł, a pęd do seksualnego spełnienia staje się pędem ku śmierci. Film, bardzo odważnie pokazujący cielesność, stoi w jawnej opozycji do Hollywoodzkiej wizji namiętności, zwanej skrótowo „kołdra po szyję”. Zapytany o przygotowania do licznych rozbieranych scen Fassbender odpowiada ze zwykłą dla siebie prostotą: „Na początku czujesz się
dziwnie, jesteś przejęty, ale z czasem się przyzwyczajasz. Nie jest łatwo mnie zawstydzić”. McQueen, który w swojej pracy skupia się na złożonej relacji człowieka i jego cielesności, o współpracy z Fassbenderem mówi krótko: „Michael to aktorski geniusz. Chcę pracować z najlepszymi możliwymi aktorami i tak się składa, że nie ma lepszego od Michaela”.
Michael Fassbender to aktor uniwersalny – równie dobrze wypada w ambitnych, niezależnych produkcjach („Głód”, „Fish Tank”) jak w zrealizowanych z rozmachem filmach głównego nurtu ("300", „Centurion”). Dzięki temu zdobywa serca zarówno rozmarzonych bibliotekarek (Uwaga - jego ulubiona książka mijającego roku to "Tysiąc jesieni Jacoba De Zoet" Davida Mitchella), jak i przebojowych bizneswomen. Jest też jednym z dwóch najgorętszych obecnie obiektów uwielbienia. Pośród damskiej widowni zarysowuje się bowiem wyraźny podział na “team Ryan” (Gosling) i “team Michael” (Fassbender) – każda grupa przekonana jest o tym, że to ich idol jest najpiękniejszym mężczyzną i najbardziej charyzmatycznym aktorem młodego pokolenia.
Fassbender swoim admiratorkom nie pozostaje dłużny. Choć nie jest typowym „zadowalaczem" tłumów to konsekwentnie i subtelnie puszcza oczko do widowni: czaruje w trakcie wywiadów, opowiadając o motocyklowej podróży przez Europę, a od czasu do czasu pozuje do zapierającego dech w piersiach zdjęcia ... To, co wyróżnia aktora na tle hollywoodzkich przystojniaków to dojrzałość. Fassbender nie udaje młodszego, niż jest a jego atrakcyjność wynika nie z udawanej chłopięcości, a z męskości. Na jego szlachetnej, szorstkiej twarzy zdają się być zapisane wszystkie chybione wybory i rozczarowania, poprzedzające świeży sukces.
Niedawno Fassbender został uhonorowany tytułem „Mężczyzny roku”, przyznawanym przez dziennikarzy magazynu Playlist (tytuł „Kobiety roku” otrzymała Jessica Chastain). Wyróżnienie w kategorii „Debiut roku” przyznał mu też prestiżowy magazyn GQ.
Po przyszłorocznej premierze „Wstydu” McQueena i „Prometeusza” Ridleya Scotta nie będzie już na świecie kinomaniaka, któremu twarz Fassbendera będzie obca. Miejmy nadzieję, że aktor uniknie wpadnięcia w pułapkę wizerunku, która zgubiła jak dotąd wielu wielkich, w tym towarzyszącego Fassbenderowi w tytule Jamesa Deana. Jak trudno jest się niej wyrwać wie choćby Brad Pitt, który po kilku chybionych krokach repertuarowych z początku kariery bardzo długo wyplątywał się z szufladki „ładnego chłopca”... Jak dotąd Fassbender podejmuje mądre i przemyślane wybory, romansując z Hollywood, a jednocześnie budując swój wizerunek w opozycji do dominujących trendów. Wygląda na to, że seks-symbol naszych czasów stawia na piękny umysł.