Niebo na dłoni
Rozdźwięk między tym co fizyczne a duchowe fascynuje człowieka od wieków. Opowieści o bohaterach z nadprzyrodzonymi umiejętnościami bywają intrygujące. Film o chłopcu, który umarł na chwilę i trafił do nieba jest jednak pozbawioną metafizyczności przypowieścią.
Randall Wallance przeniósł na ekran prawdziwą historię opisaną w bestsellerowej powieści „Niebo istnieje naprawdę” autorstwa Todda Burpo i Lynn Vincent. Główny bohater filmu - Todd Burpo jest pastorem metodystów i głową czteroosobowej rodziny. Kryzys spowodował, że zmaga się z problemami w pracy, a co za tym idzie nie posiada wystarczających środków na utrzymanie żony i dzieci. Współpracuje ze strażą pożarną i ma własną firmę naprawiającą bramy garażowe. Pomimo kłopotów finansowych rodzina stara się nie tracić optymizmu i wzajemnie wspierać. W wyniku zatrucia pokarmowego syn Todda trafia do szpitala. Podczas operacji Colton przeżywa chwilową śmierć. Twierdzi, że opuścił swoje ciało i udał się do nieba. Jego opowieści są tak wiarygodne, że ojciec zaczyna wierzyć dziecku. Colton przywołuje historie, które miały miejsce przed jego narodzinami, wie także co jego rodzice robili podczas, gdy był w śpiączce. Czteroletni chłopiec nazywa niebo krainą wiecznej szczęśliwości. Najbardziej jednak zadowolony jest z faktu,
że mógł usiąść na kolanach Jezusa. Jego prawdziwy wizerunek potrafi wskazać na ilustracji w książce.
18.04.2014 10:18
„Niebo istnieje naprawdę” należy do gatunku „Christian movie”, który intensywnie rozwija się w ostatnich latach. Jednakże kino od samego początku nawiązywało do tematyki religijnej. Służy ona filmowcom jako źródło pozwalające lepiej zrozumieć ideały braterstwa i solidarności społecznej. Doskonałym przykładem jest nakręcony jeszcze w XIX wieku film braci Lumiere „Życie i męka Chrystusa”, który rozpoczął obrazowanie życia Jezusa oraz budowanie narracji opartej na słowach Biblii. Zgłębianie tajemnicy sprawiło, że na ekranie często ukazywano nieznane światy uznając je za dużo ciekawsze niż opowieści pozbawione duchowości.
Film Wallance’a jest kolejną „ludzką” historia starającą się zainteresować widza. Reżyser stosuje hollywodzkie sposoby budowania napięcia dramaturgicznego, a więc serwuje sporą dawkę infantylnej muzyki, nachalną dydaktykę oraz wiele zmuszających do wzruszeń scen. Swoją płytką fabułę konstruuje na prostych skojarzeniach: naukowiec – niewierzący, kochająca się rodzina – chrześcijanie. Najciekawszą postacią jest pastor, który przeżywa kryzys wiary, dodatkowo musi podjąć decyzję czy dzielić się niezwykłymi informacjami z innymi. Społeczność miasteczka nie ufa opowieściom Coltona, pragnie wręcz odsunąć Todda od działalności w kościele. Reżyser konfrontuje widza z jego strachem przed śmiercią i zadaje pytanie o wieczność. Razi w tym kontekście brak metafizyki kojarzącej się z obrazowaniem nieba. Widz otrzymuje jedynie ilustracje zielonej łąki mającej symbolizować krainę szczęścia. Zbyt infantylnie, nawet jak na familijną historię. Przypowieści o chłopcu mającym „dar widzenia” przydałaby się również aura
tajemniczości.