Na tle hollywoodzkiej zgrai wizjonerów za dychę, Tarsem Singh to prawdziwy awangardzista – kręci swoje filmy za 1/3 normalnego budżetu, nie zatrudnia zbyt wielu gwiazd i ma swój ściśle określony klucz stylistyczny. „Immortals”, uwspółcześniona wariacja na temat greckich mitów, nie należy może do najmądrzejszych filmów sezonu, ale pokrywające go ornamenty skutecznie absorbują uwagę.
Skojarzenia z „300” są poniekąd słuszne, ale działają na krótki dystans – ot, mamy atletycznych facetów z tarczami i masę sekwencji rozegranych w zwolnionym tempie. Nawet historia jest podobnie epicka – dzielny, potajemnie wspierany przez bogów Olimpu Tezeusz występuje przeciwko zastępom chciwego króla Hyperiona, który konsekwentnie plądruje starożytną Grecję.
Jak na współczesne, hollywoodzkie widowisko przystało, film Singha tylko ślizga się po mitycznej historii, narzucając nań wystawne szaty. Przyjmują one formę green-screenu i masywnego CGI, ale komputerowej obróbce towarzyszy malarska precyzja i nieograniczona fantazja. Sceny bitewne, ujęcia na morzu, a nawet monumentalny nieboskłon pogrążony w wojennej zawierusze – jest tu wszystko, czego należałoby się spodziewać po dumnej, mitycznej historii.
Film ma oczywiście swoje wady – historyczny samopas czasami irytuje, a kolejne anachronizmy piętrzą się jeden po drugim. Także dobór aktorów może budzić wątpliwości – Freida Pinto jest niewątpliwie przepiękną kobietą, ale czy także zdolną aktorką? Singh zdaje się nie zwracać na to uwagi, traktując podobne kwestie jako ledwie dodatek do swojej wizji. Zaczynam się zastanawiać czy kino fabularne to aby na pewno najlepsze dla niej ujście…