Oczy szeroko otwarte
Dawno już nikt nie nakręcił filmu tak bezceremonialnie antyfilmowego. Całkiem możliwe, że po seansie "Wkraczając w pustkę" – zakładając, że dotrwacie do końca – poczujecie się przezeń zgwałceni. Gaspar Noe, naczelny szoker kina europejskiego, oddaje bowiem w Wasze ręce już nawet nie filmowe doznanie, jak się dzieło jego "reklamuje", a narkotyczną wizję, w której kino pełni rolę zarzyganego pisuaru. W jego odmętach dławią się emocje, pływają resztki godności i dobrego samopoczucia. Siadając w kinowym fotelu, zostajecie sami. Nikt Wam nie pomoże. Wkraczacie w pustkę.
Film ma swojego bohatera, owszem, ale świat odbieracie… jego oczami. Od pierwszej do ostatniej minuty, a jest ich w całym filmie 154, kamera rejestruje to, co widzi niejaki Oscar. To wystarcza, by - chcąc nie chcąc - bohaterem uczynić Was samych. Po krótkiej chwili zapomnicie, jak ma na imię chłopak, w którego skórę weszliście. Staniecie się nim, wchłoniecie jego duszę, oddając mu swoją. Raz wprawdzie zobaczycie w lustrze jego odbicie, ale reżyser tak dobrał aktora, by nie zaprzątało Wam to głowy. To debiutant, kompletnie nieznany, idealnie przeciętny. Nie bez powodu.
Wkraczanie w tytułową pustkę, jest jak zły trip na dobrym kwasie. Kolory się rozmazują, obraz pulsuje, migocze. Euforia, ekstaza, histeria, zgon. Równowaga przelewa się z lewa do prawa, dźwięki irytują. Lepiej byście mieli silną głowę, bo zastosowana tu immersja poraża. Kamera staje się Waszymi oczyma, ze wszelkimi tego… ograniczeniami. Mimowolne mruganie, częsta dekoncentracja, spoglądanie na ziemię lub na własne nogi, używanie obu rąk do zapalenia jointa… Zabiegi wzmagające całe to doznanie można by długo wymieniać, a wszystko to przy minimalnej ilości cięć montażowych. Bez cienia umowności.
Taki poziom realizmu irytuje, drażni. Powinien. Nikt przecież nie mówił, że będzie to wyprawa na poziomki. Jeśli zstępować do piekła, to na całego. Do bólu. Dosłownie. Gdy w okolicach trzydziestej minuty bohater umiera, kamera wychodzi z jego ciała i jako dusza krąży wokół dojmującej rzeczywistości, którą Noe upozował zgodnie z własnymi obsesjami. Widzimy seksualny rynsztok, w którym miesza się wszystko – życie, śmierć, perwersja, niewinność. Wszystko staje się jednością. Płód po aborcji spoczywający w chirurgicznym naczyniu i bohater konający z głową w obskurnym sedesie.
Wyłaniające się z tych dantejskich scen pytania Francuza mogą wydać się trywialne. Życie po życiu? Seks jako metafora ostatecznego upodlenia? Życie jako początek końca? Znajdziecie tu wszystko i nic. Być może taka jest właśnie odpowiedź. Wszystko. I nic. Być może nie ma większego sensu. Być może są tylko ból i niegodziwość, na które każdego dnia zamykamy oczy. Ale gdy raz nań spojrzymy, zapomnieć trudno. Widziałem film Noego 19 miesięcy temu, w Cannes w 2009 roku. Do dzisiaj nie postanowiłem, czy to dobry film. Do dzisiaj go nie zapomniałem. Facet, który go nakręcił twierdzi, że ujrzał diabła. Wierzę mu.