On, (ona) i on
- Kochasz go.
- Ciebie bardziej.
14.07.2010 15:12
Catherine Hardwicke pozostaje jedynym reżyserem, który podołał specyfice młodzieżowej prozy Stephenie Meyer. Pierwszą część filmowego "Zmierzchu" śmiało uznać można za rozchwianą i infantylną, ale w krytykowaniu trafnego rozrysowania aspektów młodzieńczego romansu, argumentów już brakuje. Czy Hardwicke udało się dlatego, że jest kobietą? Całkiem możliwe. Przed laty udowodniła już, że świetnie rozumie odległe sobie pokolenie kwitnących żądz ("Trzynastka"), a rozpisana przez Meyer seria to przecież nic innego jak gimnazjalny harlekin. Z wampirem, najprostszym symbolem owocu zakazanego - seksu, na pierwszym planie. Hardwicke rozumie coś, co facetom stojącym za kamerą kolejnych części do głowy już nie przyszło - historia Belli i Edwarda jest tylko umowną grą, celebracją młodzieńczych zalotów, pełną pożądania drogą do cielesnego spełnienia. Cóż bowiem znajduje się przez cały czas na szali, o co toczy się ten dumny bój pomiędzy wampirem a wilkołakiem? O życie, uczucie? A skąd, tu chodzi o majtki Belli.
W sytuacji, gdy utrata dziewictwa staje się motywem przewodnim, sukces opowieści współzależny jest od umiejętnego drażnienia młodego, podatnego na sensualne bodźce odbiorcy. Trzeba się z nim obejść delikatnie. Uwodzić, ale jednocześnie trzymać na dystans. Pobudzać, ale pozostawić w niespełnieniu. Hardwicke poradziła sobie wybornie, jednak trzeba też uczciwie przyznać, że zadanie miała stosunkowo łatwe. Nie ma przecież nic bardziej erotycznego od pierwszej konfrontacji dwójki oddziałujących na siebie ludzi - zderzenia odmiennych płci, światów, a w tym przypadku także... ras. Póki więc taniec godowy Belli i Edwarda trwa, piłka jest w grze. Gorzej, gdy nieskonsumowana fascynacja przeradza się w problematyczną, pełnowymiarową relację. Wtedy zaczynają się schody.
Infiltracji młodzieżowego związku, niestabilnego, acz szalenie emocjonalnego, bo ze wspomnianej fascynacji świeżo wynikającego, nie podołali spadkobiercy Hardwicke, Chris Weitz ("Księżyc w nowiu") i David Slade ("Zaćmienie"). Nie dziwi to jeśli przyjrzeć im się przez pryzmat filmowego dorobku. Weitz jest jeszcze małym chłopcem, który jeśli akurat nie wsadza penisa w szarlotkę ("American Pie"), snuje marzenia o beztroskim żywocie wiecznego infanta ("Był sobie chłopiec"). Slade to zaś chłopiec nieco już starszy, ale wciąż jeszcze z lubością pastwiący się nad zabawkami kolegów ("Pułapka", "30 dni nocy"). Obaj w relacji Belli i Edwarda widzą to, co najbardziej oczywiste: nie duchową symbiozę, a nadnaturalny fetysz. Dlatego też w trzeciej części Slade tylko powiela elementy podkreślone wcześniej przez Weitza: bieganinę po lesie, transformujących w wilki młodzieńców, kuszący blask siekaczy.
Fabuła ma tu znaczenie drugorzędne, co w kontekście marketingowej natury samych powieści ("Księżyc w nowiu" i "Zaćmienie" to w swym niemiłosiernym odwlekaniu seksualnego zbliżenia Belli i Edwarda bezczelne budowanie marki), niespecjalnie zaskakuje. Ostentacyjność ekranu rządzi się jednak innymi prawami niż płaszczyzna naszej wyobraźni. Co na papierze było niedzielnym, acz angażującym czytadłem, w kinie zamienia się w absurdalną telenowelę pełną przerysowanych zdarzeń i niedookreślonych postaci. Dochodzi do sytuacji kuriozalnych. Zakleszczona między... ...oczekiwaniami dwóch patetycznie przystojnych młodziaków (kolejny argument w analizowaniu sukcesu serii - która nastolatka o takim urodzaju nie marzy?), w jednej ze scen Bella całuje Jacoba, po czym wyznaje to Edwardowi. Ten nie wpada w złość. Co prawda jego dziewczyna kocha innego, ale słyszy od niej, że przecież jego bardziej.
Nie mogąc sobie poradzić z odpowiednim wycyzelowaniem romantycznej dramaturgii, Slade stawia na estetykę zupełnie inną. Wampiryczny monumentalizm (w scenie otwierającej krwiopijcy dopadają uciekającego chłopaka niczym Batman w "Początku" Nolana) rozbija się jednak o kategorię wiekową. "Zaćmienie" pozostaje wakacyjnym przebojem dla nastolatków (PG-13), co skutecznie zamyka autorowi drogę do ekspansji zbrodniczej natury wampirów, którą wydobył z powodzeniem w "30 dniach nocy". Przemoc i śmierć, choć traktowane nieco poważniej niż dotychczas, bazują tu przeważnie na sugestii, rozegrane poza kadrem, w zaciemnieniu. Spiętrzanie się niewidzialnego zagrożenia to minus o tyle, że rodzina Cullenów - groteskowy mariaż uczniów potterowskiego Gryffindoru i bladolicej szlachty z "Wywiadu z wampirem" - po raz pierwszy nie ma wyraźnej przeciwwagi. Pełniąca dotychczas tę funkcję Victoria niechybnie zasila ich bezpłciowe szeregi - wszak zamiana niepokojąco uwodzicielskiej Rachelle Lefevre na kujonicę Bryce Dallas Howard dość
jednoznacznie odziera postać V. z rozedrganego erotyzmu, który wznosił jej prywatną vendettę do poziomu drażniącej zmysły obietnicy.
W "Zaćmieniu" seks ociera się o... camp. Nadwrażliwy James Dean z jednej strony, otoczony wianuszkiem wiecznie roznegliżowanych kolegów Jacob z drugiej, rachityczna dziewoja pośrodku. O tym, że każde z nich jest dziewicą (nawet 100-letni Ed!) nikt tu wprost nie mówi, ale seksualna frustracja sięga zenitu. Chłopcy prężą przed Bellą muskuły, przyjmują dziwne pozy, wzajemnie się obszczekują, a gdy ona wciąż nie potrafi podjąć właściwej decyzji, Edward i Jacob... spoglądają sobie głęboko w oczy, zadziwieni niespodziewanym porozumieniem. Pojawiają się przyjacielskie deklaracje: "gdybyś nie był wilkołakiem...", "gdybyś nie był wampirem...". Ach, skorodowany umysł podpowiada mi, że gdyby Stephenie Meyer nie była z kolei żarliwą Mormonką, jej wampiryczna saga stałaby się biblią współczesnej perwersji. A tak jest tylko zabawną czytanką przemyconą do katechetycznej salki. Bynajmniej nie przez uczniów.