Przeciętność w trykocie
Christopher Nolan nie miał łatwego zadania. Musiał sprostać nie tylko legendzie "Mrocznego Rycerza" (traktowanego dziś, jako rzadki przypadek popkulturowego arcydzieła), ale i zakończyć trylogię uważaną przez fanów za pierwszą dojrzałą, filmową opowieść o ukochanym superbohaterze. I choć "Mroczny Rycerz powstaje" najprawdopodobniej nie rozczaruje wyznawców reżysera, oceniając go z dystansu, trudno powiedzieć, by był to film udany. Czy chociażby spójny.
30.07.2012 17:36
Akcja trzeciej części rozpoczyna się 8 lat po wydarzeniach z "Mrocznego Rycerza". Batman, oskarżany o zamordowanie Harveya Denta, zniknął z Gotham City. Ulice miasta patrolują teraz policjanci komisarza Gordona, którzy dzięki ustawie Denta mają w końcu środki, by skutecznie walczyć ze zorganizowaną przestępczością. Ukrywający się w posiadłości Bruce Wayne jest zrezygnowany i rozgoryczony. Jedynym jego towarzyszem jest Alfred, wyraźnie brakuje mu emocji związanych z noszeniem maski. Z uśpienia budzi go Selina Kyle. Jej pojawienie się w życiu Wayne'a zwiastuje burzę nadciągającą nad szczęśliwe miasto - międzynarodowy superterrorysta Bane obrał sobie je za cel. Najpierw jednak musi złamać (dosłownie i w przenośni) jego najwierniejszego obrońcę, Mrocznego Rycerza.
Już pierwsza scena filmu uświadamia, jak odległy jest on od "Mrocznego Rycerza". Brawurowy napad Jokera definiował tę postać, od pierwszych minut pokazywał widzom, z kim mają do czynienia, narzucał ton na kolejne dwie godziny. Kaskaderskie popisy Bane'a nie mówią o tym bohaterze nic ciekawego. Tyle, że jest wielki i wściekły. I tak pozostanie już do końca - "Mroczny Rycerz powstaje" to rzecz przepięknie zrealizowana, ale pusta i pozbawiona znaczenia. Opowiadająca banały o banalnych postaciach, operująca skrótami i efekciarska. Udowadniająca, że wielowymiarowy "Mroczny Rycerz" był dla Nolana raczej wypadkiem przy pracy nad serią o jednowymiarowym Batmanie. Arcydziełem, zrodzonym dzięki zbiegom okoliczności (przede wszystkim roli Heatha Ledgera).
Wydaje się, że Nolan nie do końca wiedział, jaki film chce zrobić. W pierwszej połowie Bane mówi o nierównościach społecznych i przedstawia się jako głos biednych, nękanych przez 1 procent najbogatszych, by za chwilę stać się standardowym zwariowanym złoczyńcą. Opanowane przez niego miasto, któremu obiecywał wolność i ludową rewolucję, w zasadzie niewiele się zmienia - o tym, że jest okupowane wciąż przypominać nam muszą bohaterowie, bo na ekranie tego po prostu nie widać. Podobnie rozterki ma reżyser sięgając po elementy fantastyczne. Ostatecznie nie jest jasne, czy to film o współczesnym terroryzmie (jeżeli tak, to bardzo płytki) czy o mistycznej Lidze Cieni, nieśmiertelnym Ra's Al Ghulu i dziurach w ziemi, z których wyłażą złoczyńcy (serio!).
Podobnym brakiem konsekwencji popisali się scenarzyści (Nolan, jego brat Jonathan i David S. Goyer). Bohaterowie przeżywają tu przemiany co pięć minut, ale żadna z nich nie jest autentyczna. Opuszczony przez Alfreda Bruce Wayne wydaje się w ogóle tym nie przejmować. Ważny wątek romantyczny trwa ledwie chwilkę, a gdy się kończy w ramiona głównego bohatera od razu wskakuje kolejna kobieta. Nieprzekonująco wypadają też bohaterowie negatywni, którzy w końcowym monologu mówią rzeczy sprzeczne, jakby sami nie wiedzieli, czemu chcieli zniszczyć miasto (swoją drogą Gotham opisywane jest przez nich jako siedlisko zepsucia, a przecież Batmanowi udało się je oczyścić!). O dramatycznej słabości historii najboleśniej przekonujemy się, gdy Bane w końcu demaskuje kłamstwo na temat Harveya Denta. Oszustwo, na którym zbudowano dramatyczne zakończenie poprzedniej części, tutaj wydaje się nieważną igraszką.
Nie ma w tym filmie, zaludnionym dziesiątkami postaci, ani jednego bohatera, który byłby spójny i nie przeczył sam sobie. Najśmieszniejszy jest Foley, kreowany przez Matthew Modine'a (skądinąd świetnego aktora), któremu kazano grać policjanta i karierowicza, tchórza i bohatera, fajtłapę i głos rozsądku. Zagubiony pośród ważniejszych od siebie pozostaje bezpłciowy i nieważny, a jego śmierć to scena niemal komiczna. Prawdziwe emocje na siłę próbuje z widza wycisnąć przeciągające się zakończenie, jednak i ono okazuje się być zaskakująco zachowawcze i przewidywalne. Do tego o wiele lepiej pasowałoby do Supermana (Nolan produkuje teraz film o tym bohaterze) niż walczącego w cieniu Mrocznego Rycerza.
A już prawdziwym paradoksem są wpadki techniczne. Film zrealizowany jest rewelacyjnie. Oszałamia rozmachem i pracą kamery, uwodzi hipnotyczną ścieżką dźwiękową i przewijającym się przez film okrzykiem "powstań". Świetnie wypadają też aktorzy - wszyscy, od Anne Hathaway po Michaela Caine'a poprowadzeni są pewnie i odnajdują się w scenariuszowym chaosie. Ale zabawę co rusz psują szczegóły. Chociażby fatalnie zmontowane pojedynki Bane'a z Batmanem nie pozwalające zapomnieć, że oto bije się dwóch facetów w plastikowych spodniach. Czy mówiący "ponad" wybuchami i strzelaninami Tom Hardy, którego partie trzeba było dogrywać w post produkcji, bo w masce po prostu bełkotał.
Nie jest oczywiście tak, że "Mroczny Rycerz powstaje" to film zupełnie nieudany. To świetna rozrywka. Wciągająca, efekciarska i pięknie skręcona historia o Batmanie ratującym miasto. Trudno jednak chwalić Christophera Nolana, jednego z najzdolniejszych reżyserów w Hollywood, za nakręcenie dzieła ledwie wystającego ponad przeciętność. Trudno wielbić jego trylogię za jedną naprawdę wybitną część. Trudno zachwycać się zakończeniem, gdy wciąż tęsknimy do aktu drugiego. Ostatecznie to tylko film o facecie w rajtuzach. A przecież sam Nolan pokazał, że kino superbohaterskie może być o wiele głębsze.