Historyczny fresk o największym zdobywcy w dziejach świata, Aleksandrze Wielkim (356-323 p.n.e), nie do końca reżyserowi wyszedł. Oliver Stone, specjalista od rozliczeniowych retrospekcji `a la „Nixon” czy „JFK”, tym razem zmierzył się z tematem, który chyba go trochę przerósł.
Nie że „Aleksander” jest filmem złym. Absolutnie. Aktorzy zrobili tu na pewno swoje, choć Colin Farrell wyraźnie się męczy. Dobrze wypadli Angelina Jolie w roli zaskakująco młodej matki króla Olimpias i Val Kilmer jako Filip II. Reżyserowi zabrakło jednak zdecydowania. Po prawie trzech godzinach projekcji widz nie do końca wie, o czym właściwie był ten film… O Aleksandrze zdobywcy? Hm… A może homoseksualiście, kochanku, tchórzu albo filozofie? Chyba po trochu o każdym. Król Macedonii w wizji Stone’a nie przypomina dumnego wojownika, który wstrząsnął światem, lecz pełnego zwątpienia przywódcę wdrażającego w życie utopijną w tamtych czasach ideę zjednoczonego świata.
To klasyczna opowieść drogi – jeśli Aleksander zagrzewa gdzieś dłużej miejsca, to tylko po to, by naładować baterie przed dalszą wędrówką. Mimo wielu braków, warto jednak dzieło Stone’a zobaczyć. Imponująco przedstawia się zwłaszcza strona plastyczna filmu – dekoracje, plenery, genialna wprost muzyka greckiego mistrza Vangelisa. Piękne są też widoki wiszących ogrodów Semiramidy w Babilonie. Nawet jeśli reżyser w nie do końca przekonywający sposób przedstawił nam tę lekcję historii, film ogląda się z zaciekawieniem.