„21 Jump Street” Phila Lorda i Chrisa Millera to adaptacja kultowego Amerykańskiego serialu o tym samym tytule, który na przełomie lat 80. i 90. uczynił z młodego Johnny'ego Deppa gwiazdę. Lepsze jest wrogiem dobrego, a przekładanie telewizyjnych hitów na język filmu to śliska robota i nietrudno jest przy niej wywinąć orła – aby tę tezę potwierdzić, wystarczy wymienić kilka koszmarków, które świetnym pierwowzorom zrobiły niezłą krzywdę. Na tej liście znajdziemy choćby „Świętego”, „Scooby-Doo”, „Aniołki Charliego”, „Inspektora Gadżeta”, czy „Rewolwer i melonik”... Na szczęście zdarzają się też świetne filmowe wersje seriali, takie jak „Star Trek”, „Ścigany”, „Traffic”, „Blues Brothers”... do tej listy w glorii chwały dołącza właśnie „21 Jump Street”, najprawdopodobniej najśmieszniejszy film tego lata, a może całego sezonu.
Drugi tydzień lipca to w Polsce święto Channinga Tatuma. Dotąd postrzegany raczej jako umięśniony laluś, aktor aż w dwóch filmach udowadnia, że stać go na wiele więcej, niż tylko smętne uśmiechy i tęskne spojrzenia. Zarówno w „Magic Mike” jak i „21 Jump Street” ujawnia nieodkryty dotąd fenomenalny talent komediowy i dystans do swojego dotychczasowego wizerunku romantycznego wysportowanego macho, wykreowany przez takie filmy jak „Step up”, „Wciąż ją kocham” czy „I że cię nie opuszczę”. Duet z Jonahem Hillem (który współtworzył też scenariusz filmu) to dla widza niewyczerpane źródło frajdy przez całe 109 minut seansu. Trudno uwierzyć, że film trwa prawie dwie godziny, bo ie dłuży się nawet przez najkrótszą z chwil.
Komediowy potencjał tej koncepcji oparty jest na starym jak świat pomyśle niespodziewanej zamiany ról. Schmidt (Jonah Hill) i Jenko (Channing Tatum) siedem lat po ukończeniu tej samej szkoły średniej ponownie na siebie wpadają podczas szkolenia w Akademii Policyjnej. Między dawnymi wrogami (Schmidt był pociesznym kujonem a Jenko popularnym leserem, który go gnębił) niespodziewanie nawiązuje się nić porozumienia. Po zawalonym pierwszym wspólnym aresztowaniu partnerzy zostają oddelegowani do zadania specjalnego: młody wygląd ma pomóc im wtopić się w tłum uczniów i rozpracować szkolną siatkę dilerów. Ten powrót do liceum dla jednego okaże się traumą, dla drugiego – terapią. Obu bohaterów czeka jednak tyle samo niespodzianek i szalonych przygód.
„21 Jump Street” ma świetnie zarysowane postaci. Hill i Tatum wkładają w relację Schmidta i Jenko emocje z różnych porządków. Pozwala to jej zachować świeżość i – co nietypowe dla tego typu filmów – żywo ewoluować, dzięki czemu widz sledzi ich losy z zainteresowaniem aż po same napisy końcowe. Swoje pięć minut jak cytrynę wyciskają także genialni drugoplanowcy - policyjny kapitan Dickson (Ice Cube), nauczyciel z kółka teatralnego (Chris Parnell), wuefista (Rob Riggle) czy ekipa przypominających zespół ZZ-Top gangsterów na motocyklach to aktorskie mikro-dzieła sztuki popularnej. Nawet trzecioplanowe epizody są świetne – rodzice Schmidta migają na ekranie ledwie kilka razy, a i tak zapadają w pamięć. Każdy bohater jest dopracowany w najmniejszym szczególe – ma swój sposób mówienia, poruszania się albo charakterystyczny strój. Razem z przezabawnymi niuansami scenografii, świeżymi dialogami i sprawnym, pełnym humoru montażem, pracują na spektakularny komediowy efekt i wzbogacają tkankę filmu.
Produkcja Lorda i Millera zdaje się o tyle wyjątkowa. że może zadowolić bardzo różne grupy odbiorców. Wystarczająco szybka, prosta i naładowana gagami żeby porwać fanów Adama Sandlera i Eddiego Murphy'ego, spodoba się też wielbicielom bardziej złożonego żartu spod znaku Judda Apatowa, kojarzonego z Michaelem Cerą, Sethem Rogenem czy Jonahem Hillem właśnie. To film, który dosłownie rozkłada śmiechem na łopatki, nie obrażając przy tym inteligencji widza. Dzięki niezliczonej ilości smaczków, sugestii i oczek puszczonych do widza (i jednej absolutnie bombowej niespodziance) inteligentnie igra z konwencją kina akcji, nie rozmywając swojego czysto rozrywkowego charakteru. Uniwersalność to określenie, które często bywa używane jako zarzut, posądzenie o nijakość. W tym przypadku jest całkiem inaczej – umiejętność dotarcia do dowolnego widza to jedna z największych zalet filmu.