Spora niespodzianka! Reżyser Scott C. Stewart wziął sobie do serca krytyczne uwagi dotyczące poprzedniego filmu i zabrał się mocno do pracy. Efekt jest zadowalający: b-klasowy szwindel (budżet filmu to, bagatela, 60 milionów dolarów) twórcy nieszczęsnego „Legionu” jest tym razem lekki jak piórko.
Wszystko niby jest po staremu - cyfrowe szarże, powietrzne wygibasy, obciachowe dialogi – ale Stewart nie sili się tym razem na pastiszowe wygłupy, oddając w nasze ręce porządnie zrealizowane, bezwstydne kino sensacyjne. W czasach, gdy wszyscy trawestują gatunki na ślepą, tarantinowską modłę, staroświecki, niebojący się własnego obciachu „Ksiądz” jest jak, nomen omen, zbawienie.
Rzućcie okiem na fabułę: gdzieś w ponurej przyszłości, w świecie kontrolowanym przez Kościół, wybucha wampiryczna epidemia. Do walki z nieubłaganymi krwiopijcami wyznaczeni zostają specjalnie przeszkoleni Księża, których bitewne umiejętności przewyższają te, znane dotychczas człowiekowi.
Bazująca na motywach z popularnej koreańskiej manhwy opowieść to efektowny, służący dystopijnej polemice z Kościołem nonsens, którym rządzą chwytliwe szablony. Nie warto szukać tu rewolucyjnych mądrości – wszystko na czym „Ksiądz” stoi, dawno już zostało powiedziane.
Antykościelna wymowa jest tu raczej swoistym dodatkiem do westernowego retro-futuryzmu filmu, aniżeli treścią samą w sobie. To scena pościgu za uciekającym pociągiem (wypełnionym… kokonami pełnymi wampirów) ma robić wrażenie, nie popisowy bunt głównego bohatera.
„Ksiądz”, choć zrealizowany w tonacji serio, stanowi kawał bezpretensjonalnej rozrywki. Jeśli tylko zdarzy wam się pomyśleć, że to kolejny, nieświadomy własnych ograniczeń gniot z Hollywood, poczekajcie na scenę, w której Stephen Moyer, krwiopijca z „Prawdziwej krwi”, zostaje… zagryziony przez hordę wampirów.