Dystrykt 9: Krewetkowy apartheid
W 1982 roku nad Johannesburgiem zawisł gigantyczny statek kosmiczny, którego moduł dowodzenia oddzielił się i zaginął. Ponieważ ludziom nie udawało się nawiązać żadnego kontaktu z UFO, ostatecznie wysłano grupę rozpoznawczą, która dostała się do wnętrza i odkryła tam tysiące wygłodzonych, zagubionych obcych.
Zorganizowano dla nich obóz uchodźców, nazwany Dystryktem 9, który wkrótce przerodził się w koszmarne, ogrodzone kolczastym drutem slumsy. Przez kolejne osiemnaście lat kosmici, z racji wyglądu pogardliwie zwani krewetkami, żyli w skrajnej nędzy; pozbawieni podstawowych praw, wykorzystywani z jednej strony przez korporację pragnącą opanować obcą technologię, z drugiej przez gangi Nigeryjczyków skupujące wartościowy sprzęt za… puszki uwielbianej przez przybyszów kociej karmy.
Główną postać filmu (z premedytacją nie używam słowa „bohater”), Wikusa Van Der Merwe, poznajemy z filmu dokumentalnego, gdy dostaje od korporacji odpowiedzialne zadanie wręczenia krewetkom nakazów przesiedlenia na nowe miejsce, jeszcze gorsze niż dotychczasowe, za to oddalone od ludzkich siedzib. Wikus ochoczo wykonuje nowe obowiązki dopóki nie zostaje skażony obcą substancją, przez którą zaczyna się zmieniać w sposób mocno przypominający „Muchę” Cronenberga. Od tego momentu dla swych byłych pracodawców (w tym teścia) staje się wyłącznie cennym obiektem doświadczalnym i musi uciekać aby ratować życie.
Na pierwszy rzut oka widać, że Johannesburg nie bez przyczyny stał się miejscem akcji „Dystryktu 9” Neilla Blomkampa. Fabuła nawiązuje do autentycznych wydarzeń z lat 70., gdy z Dystryktu Szóstego w Kapsztadzie z powodu „niewłaściwego” koloru skóry przymusowo wysiedlono ponad 60 tysięcy mieszkańców. Poprzedzający pełnometrażową produkcję sześciominutowy filmik „Alive in Joburg” rozgrywa się w 1990 roku, gdy w RPA nadal obowiązywał apartheid – tu mamy rok 2010, a jeden z czarnoskórych mieszkańców miasta usprawiedliwia się ze swej wrogości słowami Gdyby chociaż pochodzili z innego państwa…W relacjach z krewetkami dochodzą do głosu najgorsze ludzkie cechy – rasizm, ksenofobia, okrucieństwo przypominające zbrodnie nazistów podczas II wojny światowej. Blomkamp świadomie sięga po formę mockumentary – fikcyjnego dokumentu, upodabniając relację do filmów, które kręcili zbrodniarze wojenni dumni ze swych „osiągnięć” (Zatrzymaj to, na pamiątkę twojej pierwszej aborcji.). Z drugiej strony przychodzą na myśl takie filmy
jak „Miasto Boga”, „Pan życia i śmierci”, czy „Krwawy diament” – ciemna strona ludzkiej natury jest pokazana brutalnie i naturalistycznie. Parafrazując Zofię Nałkowską: ludzie krewetkom zgotowali ten los.
Sam Wikus również jest zbrodniarzem, chociaż w innym stylu niż pułkownik Koobus, którego można uznać niemal za personifikację zła w filmie. Van Der Merwe jest tchórzliwym urzędniczyną; karierowiczem i rasistą, bez wahania dopuszczającym się podłości wobec bezsilnych obcych. Co prawda potrafi być czułym mężem, jednak kojarzy się to z hitlerowcami prowadzącymi zwykłe, rodzinne życie w tle najgorszych zbrodni. Odwagę znajduje w sobie tylko gdy działa z pozycji siły lub, jak zapędzony w kąt szczur, nie ma nic do stracenia. Gdy wreszcie zaczyna okazywać lepsze cechy, można się zastanawiać, czy wreszcie obudziło się w nim człowieczeństwo, czy wzięły górę geny kosmitów.
W kraju, w którym do niedawna w majestacie prawa panowała segregacja rasowa, tabliczki, które poniżały czarnoskórych, w „Dystrykcie 9” dotyczą krewetek. Blomkamp zrównuje ludzi wyjątkowo przewrotnie – stawia białych i czarnych w jednym szeregu naprzeciw dręczonych i mordowanych kosmitów. Urządza całej ludzkości zbiorowe rozliczenie z win i pozostawia jedynie wątłą nadzieję, że nasz gatunek stać na coś lepszego. Z drugiej strony, dopóki powstają filmy takie, jak „Dystrykt 9”, jeszcze nic straconego.
Jerzy Rzymowski