"Pasażerowie": powrót do przeszłości [RECENZJA]
Intensywnie reklamowany od tygodni, gwiezdny przygodo-romans "Pasażerowie" zabiera was w wizualnie olśniewającą podróż do gwiazd, ale obyczajowo tkwi w mrokach średniowiecza. Choć ta kinowa wyprawa nie jest stratą czasu, nie zapinajcie pasów, bo emocjonalnych turbulencji na pewno tu nie będzie.
Morten Tyldum poprzednio opowiadał bez ognia i pasji o genialnym matematyku, Alanie Turingu, trudno więc orzec, czemu właśnie on siadł za sterami tej gwiezdnej opowieści. Autorem scenariusza jest Jon Spaihts, który ma na koncie jedną z największych kosmicznych porażek ostatnich lat, czyli "Prometeusza" Ridleya Scotta (prequel "Obcego"). Mamy tu więc dwóch solidnych rzemieślników bez werwy. Choć być może o taką właśnie kombinację chodziło producentom "Pasażerów", którzy sądząc po efektach ich pracy chcieli filmu dziejącego się w kosmosie.
Obrazu kameralnego, pełnego akcji, ale i romantycznych scen, rozpisanego na dwójkę aktorów, ale na tyle charyzmatycznych i modnych, żeby ich obecność nas nie znudziła. Film pokazuje silną kobietą, ale zależną od mężczyzny. Nawiązuje do "Grawitacji" i "Titanica", ale też "Lśnienia" czy "Moon". Najkrócej mówiąc, miało powstać coś dla wszystkich i trochę dla nikogo. A zaczyna się naprawdę obiecująco. Z przeludnionej Ziemi na kolonię Homestead II wyrusza ogromny statek kosmiczny, na którym w sen trwający 120 lat zapadło pięć tysięcy pasażerów (plus załoga). Obiecano im wielką przygodę i życie w nowym Raju.
Nie będzie on jednak demokratyczny - przyszłych kolonizatorów podzielono na klasy. Na najniższym "pokładzie" znajduje się mechanik Jim (Chris Pratt), na najwyższym pisarka Aurora (Jennifer Lawrence). Nie wnikając w okoliczności, których zdradzenie byłoby grzechem recenzentki (choć umówmy się, są one naprawdę pretekstowe), ta dwójka budzi się ze stuletniego snu przed czasem. Gwiezdna odległość jest na tyle duża i od Ziemi i od Homestead II, że pasażerowie są skazani na własne towarzystwo, luksusy gwiezdnego "Titanica", oraz kontakt z eleganckim cyborgiem-barmanem, którego uśmiech jest równie uprzejmy, co żarłoczny (Michael Sheen). Wkrótce się okaże, że to nie samotność i nuda jest tu największym zagrożeniem dla Jima i Aurory.
Podróż do gwiazd robi wrażenie, widać że nikt tu nie oszczędzał na stworzeniu efektownych okoliczności przyrody. "Pasażerowie" łączą więc seans kinowy z wycieczką od planetarium. Imponują też wnętrza statku, niesamowicie przytulne, kojarzące się z luksusowym, wyludnionym po sezonie hotelem. Mniej ciekawa jest tu niestety relacja między głównymi bohaterami, bo odsyła widza w patriarchalną przeszłość. Mężczyzna jest tu dzielny i silny, zarówno siłą swych mięśni jak i technicznej wiedzy, kobieta jest pełna emocji i delikatności. On się zna na mechanice, ona na słowach (choć sądząc z przedstawionych próbek, daleko jej do klasy noblowskiej).
To on podejmuje za nią wszystkie decyzje, on jest tu księciem-zdobywcą, ona czekającą na jego ruchy księżniczką. Widać, że chemia między bohaterami nie jest organiczna, tylko usilnie wypracowana przez aktorów. I, niestety "Pasażerowie" to kolejny po "Strażnikach galaktyki" film, który przekonuje, że Chris Pratt jest wdzięcznym, lecz pozbawionym charyzmy aktorem. Jennifer Lawrence/Aurora w każdej wspólnej scenie przyćmiewa go jak supernowa. Jim/Pratt miał być księciem na białym koniu, a jest tylko białym karłem*.
Nie jest to para, z którą chcielibyście utknąć na bezludnej wyspie, dwie godziny w kinowym fotelu w zupełności wystarcza.
*niewielki (rzędu rozmiarów Ziemi) obiekt astronomiczny składający się ze zdegenerowanej materii, emitujący m.in. promieniowanie widzialne. Powstaje po ustaniu reakcji jądrowych w gwieździe o małej lub średniej masie.
Ocena: 5/10