"Dawca pamięci": Nie mogę Ci wiele dać, bo sam niewiele mam.
*"Dawca pamięci" to przekorny tytuł dla filmu, który w pamięć nie zapada. Ekranizacja bestsellera Lois Lowry pozostaje w bezpiecznym przedziale przeciętności, nie mogąc zdecydować się o czym właściwie i jak chce opowiadać.*
25.08.2014 11:31
Po raz kolejny w przeciągu ostatnich miesięcy dostajemy zrealizowany z myślą o młodszych widzach film o świecie przyszłości. Tym razem twórcy zdecydowali się na zabieg znany m.in. z „Miasteczka Pleasantville” - rzeczywistość jest biało-szara, wyprana z kolorów. Ten zabieg wizualny to jakże subtelna metafora dla wykalkulowanej struktury obowiązującego w świecie przedstawionym nowego porządku. W wyniku lat doświadczeń i obserwacji, przy pomocy podawanego codziennie wszystkim obywatelom serum, z rzeczywistości wyeliminowano całkowicie emocje. W imię dobrych intencji – chęci wyrugowania wojen, cierpienia, bólu – powstał laboratoryjny świat, w którym nie ma miejsca także dla wspaniałych równoważników negatywnych odczuć i instynktów. Jego mieszkańcy nie umieją więc kochać, nie czują szczęścia, euforii. Egzystują apatycznie, spełniając wybrane im przez radę starszych funkcje społeczne, praktyczni i pragmatyczni do bólu, ale całkowicie nieświadomi swojej mizerii, utrzymywani w przekonaniu, że wszystko jest
wspaniale.
Filtr szarości, którym zasnuty został ten antyseptyczny świat, zechce zerwać młody buntownik, który przez przypadek odkrywa lukę w systemie. Jonas (Brenton Thwaites) podczas tradycji pasowania zostaje wybrany na Odbiorcę Wspomnień, czyli depozytariusza wiedzy o świecie sprzed emocjonalnego wybielenia, jedynego obywatela z dostępem do pełnej gamy kolorów i emocji przeszłości. To najbardziej wyjątkowa, ale też ryzykowna i trudna funkcja w społeczeństwie, wymagająca niezwykłego zestawu cech i hartu ducha. Kiedy chłopak rozpocznie regularne spotkania z Dawcą Pamięci (Jeff Bridges), podczas kolejnych sesji będzie zapadał się coraz głębiej w sytuacje i emocjonalne turbulencje naturalne dla gatunku ludzkiego. Mimo traum, jakich dostarczy mu ten procesu, chłopak doświadczy też piękna. Jonas zzrozumie, jak okrutny jest w rzeczywistości system, w którym przyszło mu żyć i postanowi zrobić wszystko, by ujawnić leżace u jego podwali kłamstwo reszcie społeczeństwa, wierząc, że to jedyna droga ratunku. Tym samym stanie się
wrogiem numer jeden. Rozpoczyna się polowanie: system kontra jednostka.
W „Dawcy...” odruchami dawnego, „ludzkiego” świata, które odkrywa Jonas po zaprzestaniu przyjmowania codziennej dawki wytłumiającego specyfiku, są przede wszystkim proste przyjemności. Pocałunek, jazda na sankach i – nieakceptowane w nowej rzeczywistości - wygłupy z młodszym, przydzielonym przez odpowiedni departament na podstawie „jakości”, rodzeństwem. Najwyższym symbolem zaprzepaszczonego człowieczeństwa jest drewniana leśna chatka, którą chłopak widzi w wizjach. Świątecznie udekorowana, rozbłyskująca światłami, w środku najpewniej kochająca rodzina szykuje się by zasiąść do świątecznego stołu. Wydawałoby się, że w byciu człowiekiem jest znacznie więcej porywających wyobrażeń, które mogłyby posłużyć jako wyobrażone idealne dla szarpanego emocjami nastolatka. Ale na takiej właśnie przaśnej, Amerykańskiej wyobraźni osadzony jest „Dawca...”. Film operuje tez bardzo powierzchowną religijną metaforyką. Na plakacie widnieją nazwiska największych gwiazd, ale twarze i ciała Bridgesa, Streep, Skarsgarda czy Holmes
są tu ilustracjami idei, nie plastycznymi tworzywami, z których lepi się intrygujące postaci.
To ujęty w pomysłowy kostium, ale niezwykle klasyczny format opowiadania. Szkoda, że efekt końcowy jest równie pozbawiony kolorów co futurystyczny świat. Uderza naiwność retoryki, nachalna metaforyczność, zbyt uproszczona symbolika. Przejście od utopii do dystopii następuje tu właściwie w ułamku sekundy, kiedy bohater, niczym heros wenezuelskiego tasemca, odkrywa jak umiejętność odczuwania miłości zmienia postrzeganie świata. Interesująca jako konstrukt mogłaby być proponowana przez nowy porządek pragmatyczna formuła rodziny „funkcyjnej”, ale temat pozostaje ilustracyjny, niezgłębiony. Szkoda, że twórcy tak mocno ufają stworzonej przez siebie, samouzasadniającej się koncepcji, bo futurystyczne społeczeństwo, w którym żyje Jonas mogłoby być przyczynkiem do znacznie ciekawszych dyskusji na temat kierunku, w jakim zdążamy jako gatunek, refleksji nad kształtem naszej cywilizacji. Żyjemy w końcu w świecie, na który wciąż istnieją dyktatury – militarne, polityczne, sumień - których jeden zapaleniec z wiarą w swoją
misję nie byłby w stanie wywrócić. Film naiwnie łapie się we własną pułapkę – kontrpropozycja, którą wysuwa, jest de facto równie utopijna, co porządek, który ma zastąpić.
Wiele z tych słabości można tłumaczyć niefortunną decyzją twórców, by postarzyć głównego bohatera. Na ekranie młodzik z ochotą na przygody i dziewczyny, w książce Jonas był jedenastolatkiem. Metryka może inna, ale naiwne, dziecięce jeszcze spojrzenie na świat zostało.