Jerzy Bińczycki poznał ją na wywiadzie. Była jeszcze na studiach
Sławę przyniosła mu rola Bogumiła Niechcica w "Nocach i dniach”; a jako Rafał Wilczur w "Znachorze” na dobre zapisał się w historii polskiego kina. We wspomnieniach kolegów Jerzy Bińczyki jawi się jako aktor utalentowany, inteligentny, prawdziwy profesjonalista, a przy tym obdarzony ogromnym poczuciem humoru. Gdyby żył, w tym roku obchodziły 80. urodziny.
Nigdy nie ukrywał, że teatr był jego wielką miłością. Najlepiej czuł się właśnie na scenie.
- Mówił, że w teatrze się pracuje, a kocha się żonę - ale widać było, że do teatru podchodził bardzo emocjonalnie - mówiła w "Gazecie Wyborczej" jego ukochana żona, Elżbieta.
Zanim jednak Bińczycki znalazł szczęście u jej boku, przeżył aż dwa ogromne zawody miłosne.
Złamane serce
Jeszcze jako student szkoły teatralnej (dostał się do niej w zasadzie przez przypadek; poszedł na egzamin, by wesprzeć swojego kolegę) poznał kobietę, która zupełnie zawróciła mu w głowie, Aleksandrę Górską. Po zdobyciu dyplomów, ku radości Bińczyckiego, oboje wylądowali w Teatrze Śląskim w Katowicach.
Niestety, dziewczyna nie odwzajemniała uczuć swojego adoratora i złamała Bińczyckiemu serce, wychodząc za innego kolegę z pracy, aktora Andrzeja Szajewskiego. To był dla niego prawdziwy cios. Rozpaczał długo, aż wreszcie znalazł pocieszenie w ramionach innej pięknej artystki, Elżbiety Willówny.
Aktorskie małżeństwo
Jego związek z Willówną, którą niedługo potem poślubił, wydawał się naprawdę udany. W 1965 roku przeprowadzili się do Krakowa i aktor znalazł zatrudnienie w Starym Teatrze. Wzięli ślub, a wkrótce potem świętowali narodziny córeczki – Magdy.
Ale ich uczucie, wystawione na próbę, nie przetrwało. Rozstali się, choć, jak zapewniali, w zgodzie. O swojej pierwszej żonie Bińczycki wypowiadał się zawsze z sympatią i wdzięcznością; grywali potem nawet razem w spektaklach.
– Nie wierzę w aktorskie małżeństwa, tego typu związki mają małe szanse na przetrwanie – tłumaczył później, pytany o powód rozstania.
Zakochana studentka
Po rozwodzie nie planował kolejnego związku. Poświęcił się pracy i spotkaniom z przyjaciółmi. Oczywiście, do czasu. Wkrótce poznał dziewczynę, również o imieniu Elżbieta, młodszą od niego o 17 lat, studentkę teatrologii - i jego fankę.
- Zapamiętałam go z różnych przedstawień, kiedy w latach 70. chodziłam do teatru jako dziewczynka - wspominała.
Jakiś czas później odezwała się do Bińczyckiego z prośbą o wywiad. – Tak nawiązaliśmy poważny kontakt – cytuje słowa aktora "Na żywo".
- Z czasem przerodził się w znajomość, potem w sympatię, w konsekwencji w małżeństwo. Takiej kobiety szukałem. Zarówno mnie jak i jej zależało na tym, żeby mieć prawdziwy dom, rodzinę. Tego nam brakowało. Mimo różnych temperamentów i rytmów wewnętrznych nasze marzenia i wyobrażenia o domu gdzieś się spotkały. To układanie wspólnego życia było dla mnie czasem wielkiego renesansu. Zaczęło się coś na nowo w mojej biografii, co zmieniło sens mojego życia.
"Stał i płakał”
Uchodzili za małżeństwo idealne (na zdjęciu wraz z żoną). Gdy w 1982 roku na świat przyszedł ich syn Jan, aktor nie posiadał się ze szczęścia.
- Zobaczyłam męża pierwszy raz po porodzie. Ten duży mężczyzna w długim czarnym płaszczu stał i po prostu płakał - wspominała Bińczycka. Zamieszkali w wymarzonym domu, a aktor odnalazł nową pasję - pielęgnowanie ogródka.
Powszechnie lubiany i ceniony, w połowie 1998 roku został wybrany dyrektorem Starego Teatru, z którym związany był od kilkudziesięciu lat.
- Bardzo chciał pielęgnować ten teatralny ogródek, tak jak pieczołowicie dbał o własny – mówił w "Rzeczpospolitej" Jerzy Trela. Ale Jerzy Hoffman dodawał z niepokojem:
- Nowa funkcja była dla niego zbyt wielkim stresem i obciążeniem... I faktycznie. Jego serce nie wytrzymało. Bińczycki zmarł niespodziewanie 2 października 1998 roku. Miał 61 lat.