Premiera filmu "Moi synowie": Vincent Lindon o swojej roli
W przejmującym dramacie "Moi synowie", zdobywca Złotej Palmy w Cannes Vincent Lindon gra ojca, którego syn wikła się w kontakty ze skrajną prawicą. Reżyserski duet sióstr Delphine i Muriel Coulin tworzy portret radykalizacji młodych we Francji i podziału wewnątrz rodziny. Po światowej premierze w Wenecji, gdzie Lindon otrzymał Puchar Volpiego za najlepszą rolę męską, film trafia do polskich kin. O swojej roli, ojcostwie, miłości i społecznych napięciach we Francji Vincent Lindon opowiada w rozmowie z Marcinem Radomskim.
Marcin Radomski: "Moi synowie" to nie tylko historia o rodzinie, ale też o skrajnych wyborach prowadzących do tragedii. Zagrał pan ojca, który patrzy, jak jego syn dryfuje w stronę skrajnej prawicy. To opowieść o ojcostwie czy o polityce?
Vincent Lindon: To obie historie w jednym filmie, ale dla mnie to przede wszystkim opowieść o miłości, tej bezwarunkowej, choć wystawianej na próbę. "Moi synowie" to adaptacja powieści Laurenta Petitmangina, a kluczowe pytanie brzmi: czy można nadal kochać dziecko, nawet jeśli zrobiło coś niewybaczalnego? Reżyserki wybrały ten temat, bo dotyka nas wszystkich. Radykalizacja młodych to problem globalny, ale sednem pozostają uniwersalne więzi rodzinne.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
MOI SYNOWIE - oficjalny zwiastun, w kinach od 5 września
Historia jest mocno osadzona w realiach społecznych współczesnej Francji.
Akcja dzieje się w regionie Grand Est na północy Francji, gdzie od lat bezrobocie i poczucie porzucenia otwierają drzwi dla skrajnych ideologii. Widzimy, jak jeden z synów Fus zaczyna od gry w lokalnym klubie piłkarskim, bo piłka nożna w takich miasteczkach bywa narzędziem mobilizacji narodowców i powoli wchodzi w środowisko prawicy. Reżyserki inspirowały się dokumentami o radykalizacji i tym, jak ten dryf zaczyna się niewinnie, wręcz niezauważalnie. Najpierw drużyna, potem wspólnota, na końcu ideologia. Ale to nie jest film o bojówkach. To film o ojcu, który próbuje ratować syna, choć widzi, że jego świat się rozpada.
Film stawia pytania o wychowanie, wartości, społeczne wpływy. Na ile rodzice mogą uchronić dzieci przed błędami, które zmieniają ich życie?
Bracia Fus i Louis wychowali się w tym samym domu, mają tych samych rodziców. My, rodzice, lubimy myśleć, że wychowujemy wszystkie nasze dzieci w ten sam sposób. Ale w pewnym momencie decydujący staje się ich charakter. Staramy się wywiązywać z obowiązków jak najlepiej, ale i my popełniamy błędy. Ostatecznie to dzieci dokonują swoich wyborów.
Twój bohater Pierre jest dobrym ojcem. Jak to się objawia?
Kocha, troszczy się, stara się być obecny. A mimo to patrzy, jak jego syn wybiera przemoc, nienawiść, skrajność. I czuje się bezradny. Grając go, czułem, że to nie tylko historia jednej rodziny, ale wielu rodzin dziś - nie tylko we Francji. To, co dzieje się między ojcem a synem, to symbol większego pęknięcia: między pokoleniami, wartościami, nadziejami a rzeczywistością. "Moi synowie" pokazują ten rozpad z precyzją niemal dokumentalną. Ale nie osądzają. Nie wskazują palcem. Bo może to nie tylko błąd wychowania. Może to system wypchnął młodych z fabryk, szkół, z przyszłości – i zostawił ich samych, podatnych na gniew i manipulację.
Choć kobiety rzadko pojawiają się na ekranie, ich obecność jest ważna.
Zdecydowanie. Matka jest jak cień, niewidoczna, ale wyczuwalna w niemal każdej scenie. To duch, który unosi się nad całą historią. Do tego dochodzi kobieca perspektywa reżyserek, Delphine i Muriel Coulin, niezwykle wrażliwych, uważnych na to, co niewypowiedziane. Choć opowieść skupia się na mężczyznach, kobiece postacie - prawniczka, dziekanka są nośnikami autorytetu, mądrości i siły. To bardzo subtelnie, ale jasno zarysowany wątek.
Świat w filmie jest pełen kontrastów: ciemne, duszne wnętrza i oślepiające światło na zewnątrz.
To, co mnie najbardziej poruszyło, to sposób, w jaki siostry Coulin operowały światłem. Jakby zadawały pytanie: gdzie szukać światła, gdy zapada noc? Pierre pracuje nocą, jego latarki przecinają mrok, ale nie sięgają do wnętrza jego domu, do serc synów. Ten wizualny kontrast między przytłaczającym cieniem a ostrym światłem z zewnątrz staje się metaforą emocjonalnego zagubienia i pytaniem o to, czy można jeszcze odnaleźć nadzieję, kiedy wszystko wokół tonie w mroku.
"Moi synowie" zostali bardzo dobrze przyjęci na festiwalu w Wenecji. Otrzymałeś nagrodę za najlepszą rolę męską. Jak na nią zareagowałeś?
Tak, to dla mnie ogromne wyróżnienie, tym bardziej, że w konkursie byli tacy aktorzy jak Brad Pitt, George Clooney czy Daniel Craig. Dziesięć lat temu odebrałem podobną nagrodę w Cannes, wcześniej Cezara za "Miarę człowieka". Ale ta statuetka ma dla mnie szczególną wagę, bo to nie tylko docenienie roli, ale też tematu filmu. Piekielnie aktualnego w kontekście politycznych zmian we Francji. Po sukcesie skrajnej prawicy i przesunięciu kraju na prawo między 2012 a 2024 rokiem ten film trafia w sedno nastrojów społecznych. Mam nadzieję, że widzowie spoza Francji także to dostrzegą.
W filmach często wcielasz się w role zwykłych ludzi – robotników, bezrobotnych, imigrantów.
To bohaterowie, z którymi każdy może się utożsamić. Lubię grać postacie, przy których widz myśli: "On mógłby być mną." W "Mierze człowieka" byłem bezrobotnym, w "Witamy" ratownikiem, a tu gram ojca, który pracuje nocami, by utrzymać dom. Zresztą ten dom ma w filmie wymiar symboliczny - klatka schodowa staje się metaforą społecznej hierarchii: kto wspina się, a kto zostaje na dole.
Zatem, jak postrzegasz swoją misję jako aktora?
Nie wierzę, że kino zbawi świat. Ale wierzę, że może zostawić w człowieku ślad. Jedno pytanie, które nie daje spokoju. Jeśli po seansie ktoś inaczej spojrzy na swojego ojca, syna czy sąsiada to znaczy, że było warto.
A co dziś jest dla ciebie najważniejsze?
Żyć na tyle długo, by zobaczyć, jak dorastają moje dzieci. Robić wszystko najlepiej, jak potrafię - czy to na planie filmowym, czy podczas malowania ścian w mieszkaniu (śmiech).
Nie chodzi o pieniądze ani sławę. Chodzi o wolność i wewnętrzną uczciwość.