Zarwana noc z Netfliksem. Czy warto nie spać dla "Stranger Things"?
Bracia Dufferowie naprawdę mają dzikie pomysły. I nie chodzi mi o stworzenie amerykańskich przedmieść lat 80. regularnie nawiedzanych przez potwory, z którymi walczą dzieci z nadprzyrodzonymi zdolnościami. Chodzi mi o rozwlekanie swojej opowieści niemal na dekadę, by finałową odsłonę podzielić na trzy części. A potem emitować je w środku nocy!
Uczciwie trzeba przyznać, że ten "środek nocy" dotyczy naszej szerokości geograficznej. Netflix, kończąc jedną ze swoich największych, najsłynniejszych produkcji odstąpił od tradycji premiery o 9 rano (znowu czasu polskiego). Pierwszy odcinek "Stranger Things" wyemitował o 2 w nocy. W dodatku po raz kolejny wystawił naszą cierpliwość na próbę, nie serwując całości od razu, a rozdzielając ją nawet nie na dwie, a na trzy części! Zrobił tak samo przy "Bridgertonach" czy "Wednesday".
Dlaczego? Jak świętować, to na całego - dzięki temu tytuł ma nie jedną, a trzy głośne premiery. Netflix wskazuje palcem, mówiąc "patrzcie, jaki mamy wspaniały serial, jak bardzo na niego czekacie". Czekamy? Liczby mówią same za siebie. W aktualnym zestawieniu najdłużej oglądanych produkcji na platformie w pierwszej dziesiątce znajdują się wszystkie cztery dotychczasowe sezony "Stranger Things". To pierwsza taka sytuacja, by jeden serial zdominował top10 i dowód na to, że armia widzów powtarza sobie treść jak przed wielką klasówką.
Największe hity Netfliksa. Nadal przyciągają przed ekrany
"Stranger Things" 5 - wracamy do Hawkins
Czytacie bezpiecznie: poniżej nie znajdziecie spoilerów.
Po finale czwartego sezonu mieszkańcy miasteczka próbują żyć normalnie, jakby nie istniała obok wielka baza wojskowa, a nad ich głowami nie latały śmigłowce. Dorośli urządzają kolacje i strofują pociechy, dzieci chodzą do szkoły i - jak to bywa w każdej amerykańskiej produkcji - prześladują swoich rówieśników. Nasi bohaterowie: Jedenastka z przyjaciółmi, ich rodzeństwem, Hopperem i Joyce Byers mają jedną misję: uratować będącą w śpiączce Max i rozprawić się wreszcie z Drugą Stroną i wszystkimi potworami, które mnożą się z sezonu na sezon.
Tymczasem my - widzowie - mamy misję, by dać im kredyt zaufania, że ta grupa rosłych ludzi z niskimi głosami i pociągłymi twarzami to nasze dzieciaki na rowerkach znane z pierwszych odcinków tej długiej przygody. Wszystko poza nimi jest tu znajome: krótkofalówki, czapki z daszkiem, tapiry, muzyka z kaset. Nasi bohaterowie są nierozłączni i nie ustają w tworzeniu planu na pokonanie Vecny. Przynajmniej dwa razy w dwóch różnych sytuacjach pada pytanie: "więc jaka jest właściwie twoja teoria?". I to pytanie możemy zadać sobie także my. Wciąż kręcimy się w kółko wokół schematu: zagrożenie, przełomowe odkrycie, pomysł, próba i... tak od nowa.
Powiedzieć, że "Stranger Things" jest przeładowane bohaterami i wątkami, to jak nie powiedzieć nic. Ale finałowe sezony są zawsze po to, by te wątki z wąskich strumieni tworzyły jedną rzekę prowadzącą do rozwiązania (przepraszam za tę poetyckość!). Dufferowie nie byliby oczywiście sobą, gdyby nie dorzucili kolejnego bohatera w ostatniej odsłonie tej opowieści. W tym przypadku - małej Holly, kolejnej ofiary Vecny, która odnajduje się w kolejnym "podświecie"... ale tu nie napiszę więcej, bo obiecałam brak spoilerów. Nie jest tajemnicą, że pojawia się także Sarah Connor, przepraszam - Linda Hamilton. Trudno nie docenić tego dowodu na miłość Dufferów do lat 80. i ikonicznego "Terminatora". W pierwszych odcinkach piątego sezonu jej postać jest jeszcze bardzo tajemnicza, pozostaje mieć nadzieję, że zobaczymy ją w ciemnych okularach z wielkim "gnatem" pod ręką. Po którejkolwiek ze stron zdecyduje się stanąć.
"Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę", wiadomo. I "Stranger Things" nie zapomina o tej złotej zasadzie. Wciąż wspaniale żongluje przyjaźniami, sympatiami, rysuje wiarygodne relacje między rówieśnikami i ich starszymi pomagierami. Bo nawet jeśli lubimy patrzeć na kostiumy, walkie-talkie i słyszeć w ścieżce dźwiękowej Kate Bush, to wciąż najlepszą częścią tego świata są bohaterowie i bohaterki. I chociaż gdzieś po drodze rozmyła się idea "dziecięca niewinność i ciekawość świata kontra złe nadprzyrodzone siły" na rzecz szaleńczych rajdów z przerywaną łącznością radiową i okropnych pokrytych śluzem masek, to wciąż kibicujemy naszym "dzieciakom" w setnym już planie.
Czy cztery odcinki, dla których zarwałam noc, były tego warte? Tak, ale mogły trwać o połowę krócej. Bo trzeba przyznać, że piąty rozdział "Stranger Things" jest wręcz napęczniały od wydarzeń i rozmów, które (jeszcze) donikąd nie prowadzą (gdy dojdziecie do scen Willa i Robyn, zrozumiecie). To wszystko musi się zakończyć jakimś wybuchowym, epickim finałem, na który ta historia zasługuje. I oby już ostatnim.
Basia Żelazko, dziennikarka Wirtualnej Polski