Czy to ptak? Czy samolot? Czy dobry film? Nie, to Superman!
Wydawało się, że jeśli nawet "Superman" nie będzie spektakularnym widowiskiem, to wprowadzi do rozpoczynanego od zera uniwersum DC nową jakość i zaoferuje fanom coś zupełnie innego niż schyłkowe dzieła poprzedniej odsłony tego komiksowego świata. Niestety. Film Jamesa Gunna mentalnie pozostaje na poziomie "Flash" i tylko Davida Corensweta żal.
Nie sposób przejść tak po prostu do recenzji "Supermana" w reżyserii Jamesa Gunna bez zarysowania szerszego kontekstu tej produkcji. Zanim pomysł stworzenia tego filmu w ogóle zakiełkował, tzw. DC Extended Universe (DCEU) rozwijane było w najlepsze, a najbardziej kasowy z jego filmów – "Aquaman" – zarobił w kinach na całym świecie ponad miliard dolarów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Rekordziści. Te filmy zarobiły najwięcej, kwoty przyprawiają o zawrót głowy
Niedługo potem komiksowe kino się załamało, widzowie odczuli przesyt coraz bardziej licznymi filmami o superbohaterach, a kolejne odsłony DCEU zaczęły liczyć straty. Wtedy to cali na biało przybyli James Gunn i Peter Safran z zadaniem stworzenia uniwersum od zera. Tym samym projekt najnowszego filmu o Supermanie budził zainteresowanie widzów już od postawienia pierwszego znaku w scenariuszu pisanym przez Gunna. Później nie było miesiąca, by nie pojawiały się nowe informacje dotyczące filmu o Człowieku ze Stali. Nie wszystkie były optymistyczne, ale nadzieja na to, że DC w końcu zagra na nosie rywalom z Marvela, była spora. Miało być tak pięknie…
Logicznym wydaje się być założenie, że jeśli konstruuje się coś od zera, a lekką ręką rezygnuje ze świata złożonego z piętnastu filmów, które w sumie zarobiły ponad 7 miliardów dolarów, to ma się do zaoferowania coś innego od tego, co nie zagrało w poprzednim uniwersum. I choć trafiały się w jego schyłkowym okresie jaśniejsze punkty, by wspomnieć choćby "Blue Beetle", nie zmienia to faktu, że gwóźdź do trumny wbił za głośny, zbyt chaotyczny, infantylny, okraszony kiepskimi efektami specjalnymi "Flash", w którym było wszystko łącznie z latającymi noworodkami i zębem.
Dlaczego więc rozpoczynający nowe uniwersum "Superman" również jest filmem zbyt chaotycznym i infantylnym z latającym noworodkiem i zębami? Czym różni się od uniwersum, którego finalną sceną była ta przezabawna z królem Ormem jedzącym hamburgera z karaluchem? Otóż nie różni się niczym. Prezentuje ten sam poziom poczucia humoru i tak samo trąci telewizyjnym serialem stacji The CW z tzw. Arrowverse. Gdzie ten nowy początek, nowa jakość, nowe wszystko?
Zaczyna się symptomatycznie. Superman (debiutujący w tej roli David Corenswet) właśnie po raz pierwszy w ziemskim życiu dostał "wciry" od Borawskiego Młota i potrzebuje szybkiej regeneracji. W kolejnych dniach Człowiek ze Stali często będzie dostawał "wciry", co może nieco dziwić, jeśli brać pod uwagę, że mowa o najpotężniejszym z tzw. metaludzi zamieszkujących Ziemię.
No ale w odsłonie gunnowskiej Clark Kent vel Superman wiedzie żywot człowieka poczciwego, który ratuje wiewiórki, pije kakao, trochę popłakuje i nie zawsze wygrywa. A właściwie to wygrywa rzadko, bo stojący po drugiej strony barykady Lex Luthor (Nicholas Hoult) ma wiele asów w rękawie, które w odpowiednim momencie wyciąga na zgubę naszego superbohatera. Gdyby nie pomoc Gangu Sprawiedliwości, z Supermanem byłoby krucho. Dzięki jego członkom może jednak szukać własnej tożsamości podkopanej niespodziewaną wiadomością od rodziców i próbować zapobiec konfliktowi zbrojnemu pomiędzy wojowniczą Borawią, a sąsiednim Dżarhanpurem.
Na pewno jednym z niewielu pozytywnych aspektów "Supermana" A.D. 2025 jest to, że nie traci czasu na przybliżenie genezy superbohatera i zabawę w to, że nikt nie zna jego prawdziwej tożsamości, bo w okularach jest nie do poznania. James Gunn wychodzi ze słusznego zresztą założenia, że historię Supermana zna każdy, więc rozpoczyna ją później.
To moment, w którym Lois Lane nie tylko jest świadoma tożsamości kolegi z redakcji Daily Planet, ale są już w kilkumiesięcznym związku. Z pewnością jest to rozwiązanie słuszne, choć z drugiej strony, jeśli zaczynać coś od początku, to dlaczego zaczynać to coś od środka? Może ktoś nie ma pojęcia o Supermanie i nowe uniwersum chciał traktować jako okazję do zapoznania się z nim? "Superman" Gunna nie daje takiej możliwości.
Ma to jednak sens i trudno się tego czepiać. Szczególnie że więcej pozytywnych aspektów "Supermana" A.D. 2025 trudno odnaleźć. Wśród nich można wymienić też Davida Corensweta, który bez kompleksów przywdziewa kostium Supermana i kreuje przyjaznego superbohatera z loczkiem. To, że film nie daje mu szans na to, by lśnić blaskiem prawdziwego herosa – nie jego wina.
Najprościej stwierdzić, że jeżeli komuś podobał się "Flash", to spodoba mu się również "Superman". Biorąc pod uwagę wynik finansowy pierwszego z tych filmów, nie jest to komplement. A zarazem spory zawód, bo przecież miało przyjść nowe. No ale nie przyszło i całościowo film Gunna trzeba ocenić jako infantylny i przeznaczony dla młodego widza, któremu być może zaimponuje pokonywanie wrogów ogromnym fu… ogromnym wyciągniętym do góry środkowym palcem.
Inna sprawa, że dla tegoż młodego widza nie do przebrnięcia mogą być przegadane sceny, których jest tu więcej niż imponującego widowiska. Tego drugiego jest niewiele. Wrażenie mogą zrobić burzące pod rozdzierającą się ziemią budynki Metropolis, ale już starciom superbohaterów brakuje charakteru i pomysłu. W historię opowiadaną w "Supermanie" trudno się zaangażować, bo trudno przejmować się jakimiś geopolitycznymi problemami dwóch fikcyjnych krajów.
Typowy zaś dla Gunna humor nie działa tu już tak dobrze jak w innych jego filmach. Znalazło się miejsce dla niezbędnego w takich produkcjach dystansu, ale dowcipy z fryzury Zielonej Latarni itp. giną w nawale wątków, jakie zostały podjęte. Widać tu dość wyraźnie chaotyczne próby ratowania produkcji po złych opiniach widzów podczas pokazów testowych. Warto więc może docenić, że i tak udało się z tego wybrnąć w miarę spójnym filmem. Nudnym, ale spójnym.
Choć widowisko takie jak "Superman" teoretycznie powinno oglądać się w kinie, nie wydaje się, aby na mniejszym ekranie w salonie robił mniejsze wrażenie. Zgodnie z przewidywaniami, film Gunna stanowi przeciwwagę do snyderowskiego Supermana z Henrym Cavillem w roli głównej, ale co z tego? Nieszczęsny "Flash" też taki był i w DCEU było to już grane. Wypaliło się, a nowa produkcja póki co tylko podsyca ten ogień. Wiadomo, że nie pogrzebie projektu uniwersum Gunna i Safrana, bo na horyzoncie już film o Supergirl, ale nie daje wystarczająco dużo, by na produkcję o niej czekać z wypiekami na twarzy. Dla "Supergirl: Woman of Tomorrow" to dobrze, bo powinno być tylko lepiej.
Gdyby nie bardzo dobry "Peacemaker", można by pokusić się o stwierdzenie, że James Gunn to tajny agent Marvel Studios, dla którego stworzył wcześniej "Strażników Galaktyki", a teraz przeszedł do DC, by rozsadzić to studio od środka. No ale wspomniany serial z Johnem Ceną w roli głównej każe przypuszczać, że po prostu Gunnowi ten "Superman" nie wyszedł i tyle. 4/10.
Łukasz Kaliński, Quentin.pl
Miażdżony "Jurrasic World", obskurna Warszawa w hicie Prime Video i nowe perełki w streamingu. O tym w nowym Clickbaicie. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Mountainboard czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: