Emocji jak na lekarstwo. Film o ikonie rocka nie porywa
"Springsteen: Ocal mnie od nicości" opiera się na świetnych kreacjach aktorskich Jeremy'ego Allena White'a i Jeremy'ego Stronga. Niestety ich talent i wysiłki to za mało. Film nie angażuje emocjonalnie na tyle, by został z widzami na dłużej.
Kino biograficzne to gatunek uwielbiany przez Akademię przyznającą Oscary. Dobrze zagrana rola to niemal pewna nominacja aktorska. Nic dziwnego, że twórcy biorą się za nie chętnie. Jest w tym gatunku jednak spore ryzyko, które odbija się na jakości produkcji. W obawie przed powtarzalnością, chcąc uniknąć opowieści typu "od zera do bohatera", scenarzyści wybierają mniej oczywiste fragmenty z życia swoich bohaterów. Ale czasem w poszukiwaniu oryginalności albo nie mogą się zdecydować, który z wątków ma być tym głównym i w efekcie mocno rozwadniają fabułę (jak w przypadku "Smashing Machine" opartym na biografii Marka Kerra), albo mają problem ze znalezieniem nośnika emocjonalnego (jak w "Kompletnie nieznanym" o Bobie Dylanie").
Kiedy dołożymy do tego wszystkie oczekiwania, jakimi obarczona jest tego rodzaju produkcja – nie tylko ze strony fanów danego bohatera, ale też ze strony ich bliskich lub nawet ich samych, jeśli film opowiada o osobie, która żyje - zadanie robi się wręcz karkołomne.
"Kultura WPełni". Jacek Borcuch: po "Długu" żyłem w strachu
Twórcy filmu "Springsteen: Ocal mnie od nicości" mierzyli się chyba z każdym z powyższych problemów. Za cel wybrali sobie opowieść o dość mrocznym okresie w życiu Bruce’a Springsteena, w którym muzyk stworzył swój najmniej komercyjny i najbardziej nietypowy dla niego album "Nebraska". Artysta ma opinię "jedynego rockmana, który nigdy nie zażywał narkotyków". Springsteen, jako syn alkoholika, nie sięgnął po alkohol do 22. roku życia i nigdy nie słynął ze skandali. Jego demonem jest depresja, z którą zmaga się od lat. Po raz pierwszy doświadczył jej objawów tuż przed nagraniem "Nebraski". Później sięgnął po specjalistyczną pomoc.
Trzeba od razu zaznaczyć, że aktorsko "Springsteen..." to prawdziwa perełka. Jeremy Allen White, dobrze znany fanom serialu "The Bear", kreuje swojego Springsteena powściągliwie, zlepia go ze zdań, akcentu, gestów i – przede wszystkim – muzyki. Trudno nie polubić tego pogubionego, zatracającego się w samotności faceta, który będąc już sławnym, wciąż pozostaje blisko ziemi.
Druga postać, która ujmuje od swojej pierwszej sceny, to Joe Lando, wieloletni menadżer Springsteena grany przez bezbłędnego Jeremy’ego Stronga. Aktor, który zdobył popularność rolą Kendalla Roya w serialu "Sukcesja", a później zadziwił swoją kreacją Roya Cohna w filmie "Wybraniec", tym razem stworzył tak sympatyczną postać, że można tylko żałować, że to nie on jest głównym bohaterem tej opowieści.
Zwłaszcza że twórcy niestety nie mieli pomysłu na to, jak "dobrać się" do głowy cierpiącego na depresję Springsteena. W efekcie obserwujemy bohatera, który siedzi zamknięty w czterech ścianach i gapi się w sufit. Aby uatrakcyjnić te obrazy, twórcy stworzyli fikcyjną postać Faye, z którą bohater wdaje się w romans, aby później złamać jej serce. Dodano też czarno-białe retrospektywy z dzieciństwa, kiedy mały Bruce patrzył na pijanego, agresywnego ojca. Te zabiegi jednak nie wystarczają, by film trzymał widza w emocjonalnym zaangażowaniu. Choć trzeba przyznać, że końcowe sceny są pod tym kątem udane i może nawet ktoś uroni na nich łzę.
Świetnie wypadają też te sceny, w których muzyka wychodzi na pierwszy plan. Mamy tu wspaniałe, realistyczne sceny koncertowe. Jest żmudna praca nad "Nebraską", od powstawania tekstów, po pracę w studiu i bronienie odważnego stylu, w jakim płyta została nagrana. W filmie widać wyraźnie, jak trudna technicznie jest praca nad albumem muzycznym i trzeba pogratulować twórcom, że wpuścili do filmu osoby, które dbają o to, by wszystko brzmiało tak, jak należy. Pojawia się też kilka największych przebojów Springsteena z płyty "Born in the U.S.A." (kolejnej po "Nebrasce"), które dodają nieco oddechu między trudniejszymi w odbiorze piosenkami z "Nebraski".
Podsumowując, "Springsteen: Ocal mnie od nicości" to film, który nieszczególnie się wyróżnia na tle podobnych produkcji. Myślę jednak, że przypadnie do gustu fanom Springsteena, głównie z powodu utworów, których Jeremy Allen White wykonuje w filmie całkiem sporo. Sam Springsteen podobno już rozmawia o kontynuacji filmu. Jeśli taka powstanie, mam nadzieję, że dostaniemy nieco więcej emocji, bo dzięki świetnym kreacjom aktorskim, chce się tych bohaterów oglądać.
Karolina Stankiewicz, dziennikarka Wirtualnej Polski