Viggo Mortensen nie chciał grać we "Władcy pierścieni". Przekonała go jedna rzecz

- Nie miałem zupełnie chęci na ten projekt. Dopiero co zakończyłem pracę nad innym filmem, i to z dala od domu, więc chciałem trochę odpocząć, no i pobyć z moim jedenastoletnim synem - mówił w rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek dla WP Viggo Mortensen o roli we… "Władcy pierścieni". Aktora można ostatnio podziwiać w filmie "Zbrodnie przyszłości".

Viggo Mortensen zasłynął rolą Aragorna we "Władcy Pierścieni"
Viggo Mortensen zasłynął rolą Aragorna we "Władcy Pierścieni"
Źródło zdjęć: © fot. mat. pras.
Yola Czaderska-Hayek

Yola Czaderska-Hayek: Rola w najnowszym filmie Davida Cronenberga, "Zbrodnie przyszłości", musiała wymagać od Ciebie niemałej odwagi. Z tego, co wiem, ten film miał powstać - ile? Dwadzieścia lat temu?

Viggo Mortensen: Dwadzieścia cztery.

I miał nosić tytuł "Painkillers". Czy poza tym coś jeszcze z wyjściowej koncepcji uległo zmianie?

Nie sądzę. Z tego, co wiem, pierwotny kształt filmu nie zmienił się. Dawno temu [w 1970 r. – red.] David nakręcił film pod identycznym tytułem. Nie ma on nic wspólnego z obecną produkcją, ale David z jakiegoś powodu przypomniał sobie o nim i jak przystało na awangardowego artystę, oznajmił: "Powtórzę tamten tytuł. Zapożyczę się sam u siebie. I kto mi zabroni?". Mnie to nie przeszkadza, uważam, że "Zbrodnie przyszłości" to doskonały tytuł na film.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

To już czwarty film, który nakręciłeś wspólnie z Davidem Cronenbergiem. Pamiętasz, jak się poznaliście?

W tym kłopot, że właśnie nie bardzo pamiętam, bo to było na przyjęciu i zdaje się, że trochę za dobrze się bawiłem. David twierdzi, że poznaliśmy się w 2001 r. na festiwalu w Cannes. Był wtedy specjalny pokaz pierwszych dwudziestu minut "Władcy Pierścieni", a po nim impreza gdzieś na jakimś... Sam nie wiem, co to było, wyglądało na zamek. Howard Shore, twórca muzyki filmowej, który jest stałym współpracownikiem Cronenberga, zaprosił go na ten bankiet.

Nie muszę dodawać, że występował wtedy prawie w roli gospodarza, bo robił przecież muzykę do "Władcy Pierścieni". W każdym razie to on nas ze sobą poznał, ale wtedy to było bardzo krótkie spotkanie. Pierwszą poważną rozmowę odbyliśmy dopiero wiosną 2004 r. Dotyczyła "Historii przemocy".

O ile wiem, David Cronenberg ma specyficzny styl pracy. Nie wyjaśnia aktorom zbyt wiele, zdaje się raczej na ich wyczucie i improwizację. Czy przy tak niejednoznacznej, trudnej w odbiorze opowieści, jak "Zbrodnie przyszłości", było podobnie?

To prawda, David nie mówi za wiele, ale zawsze jest otwarty na rozmowę - czy to z aktorami, czy z członkami ekipy. Nie robi prób, nie uznaje storyboardów. Najchętniej po prostu wchodzi na plan i patrzy, co aktorzy mają do zaoferowania. Ufa swojemu instynktowi. Ma nosa do obsady - najczęściej pracuje bardzo długo nad skompletowaniem zespołu, by zebrać ludzi, którzy jego zdaniem wniosą do filmu to, co najlepsze. Najgorzej mają z nim scenografowie, ponieważ nie mogą liczyć z jego strony na deklaracje: "Najpierw będziemy kręcić od przodu, a potem z boku".

Nie, u Davida ma być gotowa cała scenografia, pełne otoczenie, trzysta sześćdziesiąt stopni. Bo nigdy nie wiadomo, z której strony zdecyduje się ustawić kamerę. Działa bardzo szybko: "Zróbmy tak i tak". A cały montaż ma już w głowie. Wydaje mi się, że w ciągu osiemnastu lat, odkąd go znam, trochę się zmienił. Na pewno technika kręcenia filmów poszła do przodu, a on razem z nią. Stał się konkretniejszy, wie, jaki efekt chce osiągnąć, stosuje mniej ujęć. Jego wizja jest tak dopracowana, że montaż staje się właściwie formalnością.

Jestem przekonany, że gdyby na próbę oddał ten sam materiał kilku różnym montażystom, ich wersje niewiele różniłyby się od siebie. O ile scenografowie nie mają lekko z Davidem, dla aktora jego styl pracy to gwarancja swobody. Nawet jeśli nie robimy prób, to zawsze można go o wszystko zapytać – czy to osobiście, czy przez telefon, czy mailem. On naprawdę chce wiedzieć, co aktor ma do powiedzenia. I z doświadczenia już wiem, że jeśli mu to odpowiada, to nie mówi wiele. Zazwyczaj zmienia temat, opowiada jakiś dowcip albo rozmawia o pogodzie. A potem wraca do pracy: "No to nakręćmy kolejną scenę, skoro już tu jesteśmy".

Miałeś jakieś pytania do niego na planie "Zbrodni przyszłości"?

Niewiele, głównie dotyczyły spraw technicznych. Jak nietrudno się domyślić, sceny rozcinania ciał i wyjmowania organów były trudne w realizacji. Większość ujęć po nakręceniu trafiała w ręce specjalistów od efektów wizualnych. Na planie nasza praca sprowadzała się często do symulowania tego, co widać potem na ekranie. Dlatego pytania sprowadzały się głównie do kwestii: "Ile będzie widać? Jak wiele dodadzą w postprodukcji? Jak mamy posługiwać się tymi przyrządami do operowania?". Tego typu rzeczy.

Akurat praca na planie "Zbrodni przyszłości" była nieraz fizycznym wyzwaniem. Kręciliśmy zdjęcia w Grecji, w temperaturze przekraczającej czterdzieści stopni. W starym budynku bez klimatyzacji. Do tego jeszcze w całej okolicy płonęły lasy, więc odnosiło się wrażenie, że w powietrzu unosi się warstewka dymu. Dodaj jeszcze charakteryzację i kostium. Pot lał się ze mnie strumieniami, ale pomyślałem sobie, że w sumie dzięki temu łatwiej mi się wczuć w położenie mojego bohatera, który też bez przerwy cierpiał męczarnie. Na szczęście David robił, co w jego mocy, by rozluźnić atmosferę na planie. Rozmawiał z nami, opowiadał dowcipy... Jakoś to przetrwaliśmy.

Realizacja filmów Davida Cronenberga to nieraz trudne doświadczenie, o czym sam się kilka razy przekonałeś. Choćby przy kręceniu sceny walki w łaźni we "Wschodnich obietnicach". Mógłbyś opowiedzieć, jak to wyglądało?

W scenariuszu mowa była o tym, że bohater siedzi sobie w ręczniku wokół bioder, po czym pojawiają się jacyś faceci i zaczynają się z nim bić. Od razu powiedziałem: "David, nie ma siły, żeby ten ręcznik nie zleciał, chyba że go weźmiesz na klej". On na to: "Dobrze, co proponujesz?". Odparłem: "Powinien zlecieć od razu, w pierwszej chwili". Bo gdyby spadł dopiero w trakcie walki, ciężko byłoby to później skleić w montażu. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że nie ma innego wyjścia. Musiałem zagrać w tej scenie nago. Miałem świadomość, że ta bitwa musi wyglądać maksymalnie realistycznie, więc pewnie nie skończy się na markowaniu ciosów. Zwłaszcza, że o podłogę też można się było obić.

Na szczęście uwinęliśmy się ze wszystkim w jeden dzień. Nieźle oberwałem, ale David doszedł do wniosku, że chce zrobić jeszcze parę dokrętek. Następnego dnia facet od charakteryzacji zobaczył mnie i tylko zajęczał. Wiedziałem, dlaczego. Nie tylko musiał poprawić mi tatuaże, co zajęło chyba z godzinę, ale przede wszystkim zakryć siniaki, co trwało dwa razy tyle. Więc pod względem fizycznym było to wymagające doświadczenie. Trochę jak występ taneczny. W sumie każda scena walki ma sporo wspólnego z tańcem, bo trzeba nauczyć się choreografii ze szczegółami.

Do tej sekwencji długo się przygotowywaliśmy, zresztą moi partnerzy też dali z siebie wszystko. Na przykład jeden był bokserem wagi ciężkiej, anglo-tureckiego pochodzenia. Inny z kolei pochodził z Gruzji, był kiedyś żołnierzem w rosyjskiej armii, więc znał się na rzeczy. Zanim zaczęliśmy zdjęcia, pojechałem do Rosji. Udało mi się znaleźć podręczniki sztuk walki stosowane w wojsku. Pokazałem mu niektóre z nich, potwierdził: "Tak, my w ten sposób walczymy". Udało nam się niektóre z tych ciosów włączyć do choreografii. Przed nakręceniem tej sceny przećwiczyliśmy ją na oczach Davida, dając mu mały pokaz. Stwierdził, że bardzo mu się podoba ta bijatyka: "Jest pełna przemocy, ale jednocześnie bardzo, bardzo seksowna".

Viggo Mortensen w filmie "Wschodnie obietnice"
Viggo Mortensen w filmie "Wschodnie obietnice"© fot. mat. pras.

Czy zdarza ci się oglądać własne filmy, także te sprzed lat?

Nie garnę się do tego, ale kiedy już mi się zdarzy, to zwykle rzuca mi się w oczy wszystko, co nie wyszło i co mogłem zrobić lepiej. Trudno, trzeba nauczyć się z tym żyć. Znam ludzi z mojej branży, którzy w ogóle nie mogą patrzeć na siebie na ekranie, bo uważają: "Jestem do kitu, do niczego się nie nadaję". Natomiast do filmów Davida wracam bardzo chętnie, nie tylko do tych, w których sam zagrałem. Niektóre nawet z czasem zyskują. Taki "Crash" na przykład wyprzedził swój czas. Albo "eXistenZ". Aż żal, że tak mało osób zna ten film! Cóż poradzić, taki to biznes.

Miesiąc po premierze na ekrany wszedł "Matrix", który z grubsza opowiada o tym samym, no i skasował "eXistenZ", przynajmniej jeśli chodzi o pozycję na rynku. Nie chciałbym w tej chwili obrazić nikogo, kto pracował przy "Matriksie" – tym pierwszym, który jest niesamowitym filmem – ale według mnie "eXistenZ", przy zachowaniu wszelkich proporcji, bo to niskobudżetowa produkcja, jest "Matriksem" dla dorosłych. Za każdym obejrzeniem można odkryć coraz to nowe rzeczy.

W "Matriksie", niestety, nie wszystkie wątki udało się logicznie dopiąć, w "eXistenZ" natomiast wszystko jest na swoim miejscu. Jak to zwykle u Davida, widać w tym filmie intelektualną podbudowę i wewnętrzną logikę, która sprawia, że cała historia stanowi pięknie skomponowaną całość.

Nasza rozmowa dotyczy głównie filmów Davida Cronenberga, ale zaczęliśmy ją od "Władcy Pierścieni". Ta produkcja stanowi ewenement w twoim dorobku, bo raczej stronisz od takich wysokobudżetowych widowisk. Czemu? Nie są twoim zdaniem dość ambitne?

Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że jeśli angażuję się w dany projekt, to chcę wykonać swoją pracę na sto procent, choćby tylko po to, by dotrzymać warunków umowy z producentem. A niewiele osób zdaje sobie sprawę, że dla aktora praca nad filmem to znacznie więcej niż tylko dni zdjęciowe na planie. Od momentu, w którym człowiek decyduje się na udział, do wejścia na plan potrafi nieraz minąć kilka miesięcy. Potem są zdjęcia, a po zdjęciach następuje postprodukcja, dogrywki, nagrywanie dźwięku, no a potem promocja, która potrafi wyrwać z życia kolejne miesiące.

Średnio jeden film oznacza co najmniej pół roku, czasem dwa lata pracy. Dlatego zawsze rozważam wszystkie za i przeciw, zadając sobie pytanie, czy na pewno chcę poświęcić tyle czasu na dany projekt. Nie zawsze jestem nastawiony na "tak" – nawiasem mówiąc, we "Władcy Pierścieni" wcale nie miałem ochoty zagrać. Podczas pierwszej rozmowy kategorycznie odmówiłem.

Viggo Mortensen i Yola Czaderska-Hayek
Viggo Mortensen i Yola Czaderska-Hayek© Licencjodawca | Magnus Sundholm

Nie wierzę!

Naprawdę. Byłem jednym z ostatnich kandydatów do głównej obsady. Kiedy producenci się do mnie zgłosili, większość aktorów toczyła już intensywne przygotowania: uczyli się jeździć konno, walczyć mieczem... Nawet nie wiem, co oni tam jeszcze robili. W każdym razie nie miałem zupełnie chęci na ten projekt. Dopiero co zakończyłem pracę nad innym filmem, i to z dala od domu, więc chciałem trochę odpocząć, no i pobyć z moim jedenastoletnim synem. Powiedzieli mi przez telefon: "Pojutrze musiałbyś wyjechać do Nowej Zelandii, a zdjęcia trochę potrwają".

Odparłem: "Słuchajcie, ja nawet nie czytałem tej książki i nie zamierzam zaczynać. Nie chcę angażować się w coś, do czego nie mam przekonania. Byłbym najsłabszym ogniwem w obsadzie i naraziłbym cały projekt. Znajdźcie kogoś innego, kto może wie, o co w tej książce chodzi".

Po czym kiedy odłożyłem słuchawkę, mój syn zapytał, jaką rolę mi zaproponowali. Odpowiedziałem: "Jakiś Obieżyświat czy ktoś taki". "A, czyli król". Ja na to: "Jaki król? To on jest królem?". "No, nie na początku. Dopiero pod koniec zostaje królem".

Wyjaśnił mi całą tę historię, nie kryjąc zniecierpliwienia, po czym stwierdził: "Musisz w tym zagrać". Próbowałem się bronić: "Ale to znaczy, że znów nie będzie mnie długo w domu, no i poza tym chyba nie jestem na to gotowy". Stwierdził: "Dasz radę, tato. To historia oparta na mitach skandynawskich, trochę na irlandzkich. Na pewno się w tym odnajdziesz". Pomyślałem sobie:" No cóż, to brzmi jak poważne wyzwanie. Jeśli zrezygnuję, to pewnie do końca życia będę tego żałował". Ostatecznie zgodziłem się. I nigdy tego nie żałowałem.

Nie obawiałeś się, że nie uda ci się już nigdy wyzwolić od roli Aragorna?

Nie, nie uważam, żeby ta rola w jakikolwiek sposób mnie ograniczała. Wprost przeciwnie, otworzyła przede mną bardzo wiele drzwi. Jak już ci wspominałem na początku naszej rozmowy, dzięki bankietowi na cześć "Władcy Pierścieni" poznałem Davida Cronenberga, a potem, rok po premierze "Powrotu Króla", usiedliśmy do rozmów na temat "Historii przemocy", którą produkowała ta sama wytwórnia - New Line Cinema.

Gdybym nie zagrał Aragorna, do tego wszystkiego być może by nie doszło i ominęłoby mnie wiele znakomitych ról. Zabawne, że często słyszę pytanie, czy występ we "Władcy Pierścieni" dwadzieścia lat temu nie jest dzisiaj dla mnie ciężarem. Nie mam pojęcia, w jaki sposób miałby mi ciążyć. Wprost przeciwnie, cieszę się, że wtedy po rozmowie z synem podjąłem właściwą decyzję.

Źródło artykułu:WP Film
viggo mortensenwładca pierścienidavid cronenberg
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (17)