Sale projekcyjne na festiwalu filmowym w Berlinie przypominają trochę laboratoria. Kilkaset wpuszczonych do jednego pomieszczenia osób, usadzonych przed jednym ekranem musi stoczyć walkę z własnymi ograniczeniami i sprawdzić, czy jest w stanie wytrzymać mimo niewyspania, znudzenia albo choroby. Nie wszystkim się udaje.
Kasłanie, kichanie, chrapanie
Kasłanie, kichanie, śmiech i chrapanie to najczęściej wydawane przez publiczność na Berlinale dźwięki. Chociaż w stolicy Niemiec nie ma śniegu, a temperatura nie spada poniżej zera, przeziębieni wydają mi się tu wszyscy. Nie ma pokazu, na którym nie byłoby słuchać szmerów przy poszukiwaniu chusteczek czy siąkania nosem. Ale – kto by się przejmował takimi dolegliwościami, skoro jedyne, na co tu chorujemy, to kino? Długie kolejki po bilety i do kin nierzadko powodują, że trzeba się tutaj namarznąć. Jednak mistrzami w marznięciu są ci, którzy czatują na gwiazdy obok festiwalowego pałacu.
A tych jest tu naprawdę sporo. Impreza w ostatnich latach komercjalizuje się, do programu festiwalu trafiają filmy, które przyciągnąć mają masowych widzów. Bo jak inaczej wytłumaczyć obecność na Berlinale takich obrazów, jak "50 twarzy Greya" Sam Taylor-Johnson czy "Kopciuszek" Kennetha Branagha? Żaden z nich nie znalazł się w konkursie głownym imprezy, podobnie jak „Every Thing Will Be Fine" Wima Wendersa, w którym wystąpili Charlotte Gainsbourg, James Franco czy Rachel Adams. Trudno uwierzyć, że tę opowieść o winie i szukanie przebaczenia podpisał ten sam reżyser, który ma na koncie takie przeboje, jak "Paryż, Teksas" czy "Niebo nad Berlinem". Niestety, także inni uznani twórcy rozczarowują. Na nowy film Terrence’a Malicka z
Natalie Portman i Christianem Bale’em najlepiej spuścić zasłonę milczenia, zaś „Queen of a Desert” Wernera Herzoga z Nicole Kidman i Robertem Pattinsonem podsumować stwierdzeniem, że ma ładne zdjęcia i jest nieźle zagrany. Romans uznanych twórców z kinem komercyjnym powinien się odbywać poza Berlinale.
Słaby konkurs główny
Niestety, także mniej znani reżyserzy wystawili do konkursu głównego filmy, które zostawiają sporo do życzenia. Brakuje olśnieni, oczarowań, czarnych koni. Wpływa to naturalnie na recepcję filmów dobrych, które w opiniach prasy urastają do rangi odkryć, nie do końca zgodnie z prawdą. Zasługują na wysokie noty, tylko jeśli ocenić je przez porównanie z konkurentami w sekcji. Co więc broni się w Berlinie? Pozytywne wrażenie zrobiły filmy Jafara Panahiego "Taxi", Andrew Haigha "45 Years" i "Body/Ciało" Małgorzaty Szumowskiej i „Eisenstein in Guantajamo” Petera Greenawaya. Każdy z nich ma szansę na główną nagrodę, ale żaden nie odznacza się na tyle, by o właśnie jego wskazać jako najlepszy.
Jaffara Panahiego berlińska publiczność zna od dawna. To tutaj pokazywano takie jego filmy, jak „Closed Courtains” czy „This Is Not a Movie”, nielegalnie przemycone z jego ojczystego Iranu w kanapce i ciastku. Na reżysera tamtejsze władze nałożyły bowiem areszt domowy i dwudziestoletni zakaz wykonywania zawodu. Twórca nie może opuszczać granic Teheranu ani chwytać za kamerę. A jednak – chwyta. „Taxi” to jego kolejny nakręcony nielegalnie film, w którym Panahi eksperymentuje z formą i komentuje otaczającą go rzeczywistość. Przebrany za taksówkarza reżyser wsiada do samochodu i podwozi we wskazane punkty ludzi, rejestrując ich zachowanie i wypowiedzi ukrytą kamerą. Raz jest śmiesznie, raz jest strasznie, raz rozmowa schodzi na sytuację kobiet w Iranie, by za chwilę płynnie przejść w debatę na temat hollywoodzkich blockbusterów. Panahi zręcznie żongluje nastrojami i precyzyjnie posługuje się retorycznymi figurami. Karykaturalna scena, w której do jego samochodu wchodzi przyjaciel rodziny ubrany w bijący po
oczach, ekstrawagancki krawat, jest wygrana z powagą i na serio. Panahi puszcza oko tylko do tych, którzy na temat jego kraju mają jakąkolwiek wiedzę (noszenie krawatów jest w Iranie zakazane). Ci zaś, którzy mówiąc o Iranie, posługują się retoryką zachodnich mediów i nie rozumieją kpiny reżysera (Panahi dość ochoczo żartuje tu też sam z siebie), zobaczą w „Taxi” jedynie portret artysty-męczennika.
Wywoływanie polskich i brytyjskich duchów
W „45 Years” Andrew Haigh po raz pierwszy swojej twórczości portretuje heteroseksualnych bohaterów. Jego wcześniejszy znakomity „Zupełnie inny weekend”, jak i przygotowany dla HBO serial „Spojrzenia” traktowały o homoseksualistach, żyjących w – teoretycznie – tolerancyjnych środowiskach Zachodu. W „45 Years” twórca portretuje parę, która niedługo ma świętować czterdziestą piątą rocznicę ślubu. Szczęśliwi małżonkowie, którzy – jak zwykle u Haigha – borykają się z problemami wieku (reżyser nie boi się zaglądać im także do sypialni, gdzie portretuje nieudany stosunek) Jednak na plan pierwszy wysuwa się inna kwestia. Przez przypadek zostaje wywołany duch przeszłości, jakim jest była dziewczyna mężczyzny, z którą ten był, zanim jeszcze wziął ślub z obecną żoną. Brytyjski twórca zadaje pytanie, czy można być zazdrosnym o kogoś, kto pełnił istotną rolę w życiu partnera, wiele lat przez poznaniem go. Rozpisany na emocje i subtelności dramat wciąga i przejmuje dzięki udanemu scenariuszowi i świetnym aktorom –
Charlotte Rampling i Tom Courtenay pokazują klasę, jaką rzadko mamy okazję podziwiać w kinie.
kadr z filmu "45 Years"
O wywoływaniu duchów traktuje także film Małgorzaty Szumowskiej "Body/Ciało". Reżyserka temat traktuje dosłownie. Jedną z bohaterek jej obrazu jest Anna (świetna Maja Ostaszewska), zarabiająca na życie jako terapeutka w ośrodku, w którym leczy się zaburzenia odżywiania, a „po godzinach” trudniąca się byciem medium. To dzięki niej ludzie mogą nawiązać kontakt ze swoimi zmarłymi bliskimi. Postać Anny zostaje zderzona z osobą racjonalnego do bólu Janusza (bezbłędny Janusz Gajos), prokuratora, który dawno stracił już wiarę w ludzi. Zwyrodnienie to coś, z czym obcuje na co dzień. W jego świecie nie ma miejsca na emocje ani wiarę. Szumowska po raz kolejny (wcześniej w „33 scenach z życia”) bolesna tematy serwuje w komediowej formie. Jej film bawi, ale salę kinową opuszcza się z refleksją na temat tego, czemu służą takie formy, jak spirytualizm czy new age, będące kolejną formą walki z samotnością.
Polacy nie bez szans
Szumowska zebrała całkiem ciepłe recenzje w zagranicznej i polskiej prasie. Jej wygrana w konkursie głównym nie byłaby aż takim zaskoczeniem. Podobnie zresztą, jak w przypadku filmu Petera Greenawaya „Eisenstein in Guantajamo”. Brytyjski reżyser swoimi ostatnimi filmami powoli wyczerpywał cierpliwość regularnych widzów i krytyków filmowych. Na szczęście, najnowszym filmem wraca do formy. Obraz skupia się na pobycie wybitnego rosyjskiego reżysera w Meksyku, gdzie nawiązuje romans z mężczyzną i uczy się nowej definicji rewolucji – ciała. Greenaway seksualną inicjację Rosjanina przyodziewa w przeestetyzowane kadry, zaś łóżkowe poczynania bohaterów podaje z humorem i ze swadą. To, co wychodzi mu najlepiej, to wydobycie z postaci geniusza toczących nim kompleksów. Eisenstein słynął wszak z wybitnego umysłu, ale jego cielesność nie mieściła się w kanonach piękna. Pełen powątpiewań we własną atrakcyjność reżyser powoli wykonuje milowe kroki, które pomogą mu zrozumieć mechanizmy świata, napędzane biologią. Obraz
Greenawaya nie unika dosłowności. Ciekawe, jak zareagują na niego widzowie w Rosji, gdzie obowiązuje przecież zakaz promowania homoseksualizmu.
Stojące na półmetku Berlinale po raz kolejny zdaje się potwierdzać, że swój prestiż zawdzięcza nazwie i tradycji. Z drugiej strony – potwierdza wartość pracy krytyków filmowych. Naprawdę rzadko się zdarza, aby z rekomendacji profesjonalistów ze świata kina korzystano tak ochoczo, jak tu. Pytanie tylko, czy jest to odradzająca się moc w słowo zawodowców, czy też niechęć do zmarnowania kolejnych dwóch godzin na nieudanym filmie.