„Bridget Jones 3”: ona, oni i dziecko [RECENZJA]
Mija właśnie piętnaście lat od momentu ekranizacji pierwszej części "Dziennika Bridget Jones". Dorastałyśmy (dorastaliśmy?) razem z tytułową bohaterką, ale czy ona dorosła wraz z nami?
Trzecia odsłona przygód Bridget niczym was nie zaskoczy, ale również niczym nie rozczaruje. To solidna porcja sprawdzonych filmowych chwytów, żartów i różnych obyczajowych niezręczności podlanych angielskim humorem. Fakt, niektóre dowcipy mniej śmieszą, niż by mogły – już je słyszeliśmy w dwóch poprzednich częściach – ale można to wybaczyć twórcom, bo całość wyróżnia lekkość i urok. Nie ma chyba osoby, która nie kibicowałaby Bridget Jones w jej perypetiach. Szkoda jedynie, że szlachetnie dojrzewająca twarz Colina Firtha (aktor po raz trzeci wcielił się w czarującego flegmatyka Marka Darcy'ego) uwiarygodnia upływ czasu bardziej niż „ulepszone” oblicze Renée Zellweger. Może filmowcy powinni byli to jakoś ograć, włączyć do fabuły? Naprawdę byłabym w stanie uwierzyć, że taka kobieta jak Bridget majstrowała coś przy swojej urodzie. Niestety,* bliskie plany bezwzględnie obnażają wszystkie nieudolne cięcia i nie chodzi tu o pracę montażysty. *
Panna Jones po raz kolejny musi stawić czoło kłopotom w pracy i sercowym zawirowaniom. Nowe, młodsze od niej, kierownictwo zmienia profil telewizji, w której pracuje i dokonuje redukcji etatów. Bridget, kobieta sukcesu (dzisiaj wzięta producentka), chce się jeszcze bardziej wykazać, tymczasem zachodzi w ciążę i ma problem ze wskazaniem, który z jej partnerów jest ojcem. Uspokajam obrońców moralności, nie ma tłumów potencjalnych tatusiów, kandydatów jest dwóch – pan Darcy i amerykański matematyk, twórca portalu randkowego i milioner w jednej osobie Jack Qwant (świetny i zabójczo przystojny w tej roli Patrick Dempsey)
. Który z nich jest ojcem? To pytanie będziecie sobie zadawać prawie do końca seansu.
W obsadzie należy wyróżnić jeszcze dwa nazwiska. Nie zdradzając zbyt wiele: wspomnienie postaci Hugh Granta [Daniel Cleaver] uruchamia domysły o kolejnej części przygód Jones. Z kolei Emma Thompson, wcielająca się w trzecioplanową rolę dr Rawling, kradnie uwagę widza w sposób popisowy. Grana przez nią – zakłopotana i początkowo zniesmaczona naddatkiem tatusiów - bohaterka jest powściągliwa, ironiczna i wyniosła. W tej małej roli mieści się i satyra na środowisko lekarskie, i brytyjski savoir vivre.
Trzecią część wyreżyserowała Sharon Maguire, odpowiedzialna za część pierwszą, czyli „Dziennik Bridget Jones”. Czuć jej filmowe rzemiosło, to powrót do swojskiej, znajomej Bridget, nadal nieco naiwnej, bezradnej, rozbrajająco prostolinijnej. Zellweger robi, co może, aby jej bohaterka dała się lubić i nie wzbudzała wyłącznie uśmiechu politowania. Bo choć wciąż popełnia gafy, obiecuje sobie, że podoła wielkiemu wyzwaniu, jakim być może będzie samotne macierzyństwo. Tu żarty się kończą, a my chcemy wierzyć, że Bridget dorosła. I tak jest, tyle że wciąż – według słów pana Darcy'ego – otaczają ją emocjonalnie niezrównoważeni mężczyźni. Fajnie, że mówi to facet. I właśnie współcześni faceci powinni zobaczyć film, aby pośmiać się nie z Bridget, a z siebie.