Dzieło absolutnie wstrząsające. To powinna być lektura obowiązkowa [OPINIA]
Do katalogu serwisu Canal Plus trafił dokumentalny film Mstyslava Chernova "2000 metrów do Andrijiwki", opowiadający o dniu powszednim na froncie w Ukrainie. Ten wstrząsający dokument z samego środka wojennego piekła powinien stać się zachętą do zrobienia wszystkiego, co tylko można, żeby to się czym prędzej skończyło i nigdy nie powtórzyło.
Jesteś "zmęczony / zmęczona" wojną w Ukrainie? Denerwują cię Ukraińcy i Ukrainki na polskich ulicach? Chciałbyś, żeby wreszcie odebrano im polskie "przywileje"? Zobacz ten film. Będziesz błagać, żeby nigdy nie znaleźć się w takiej sytuacji, jak oni. Będziesz drżał o to, żeby Polska nie została zaatakowana przez Rosję. Kto wie, może nawet zaczniesz dziękować ukraińskim kobietom, które będą cię obsługiwać w sklepie czy w gabinecie kosmetycznym, za to, że ich mężowie walczą i giną na froncie - takim jak ten, pokazany na ekranie. Walczą także po to, żeby w Polsce nikt walczyć nie musiał.
Maszyna do mięsa
Chernov postanowił pokazać na ekranie ukraińską kontrofensywę z lata 2023 roku - dziś już wiadomo, że nieudaną. Trafia ze swoją ekipą do jednej z jednostek, które przygotowują się do szturmu. Żołnierze mają nadzieję na zdobycie Andrijiwki, wioski, pod którą stacjonują.
Już na samym początku opowieści ujawnia się tragiczny absurd tej sytuacji: walki o niewiele znaczącą miejscowość toczą się od miesięcy, w ich trakcie ginie mnóstwo ludzi, jednostki przesuwają się minimalnie, kolejne kawałki terenu przechodzą z rąk do rąk. To zdaje się nie mieć żadnego sensu, a jednak się dzieje, w makabrycznym rytmie kolejnych szturmów, kolejnych kontrataków i kolejnych śmierci. Pełen absurd tej sytuacji ujawnia się także w dramatycznym finale filmu - zdobywcy tego, co zostało po wiosce, nie mają nawet gdzie umieścić swojej flagi. To tylko sterta ruin, pokryta warstwą porzuconych przez Rosjan trupów swoich żołnierzy.
- Odbudujemy to wszystko - mówią ukraińscy wojskowi. I tylko to zostawia po seansie tego filmu choć cień nadziei.
Media na celowniku
Już na samym początku ujawnia się też jeszcze inny tragiczny aspekt tej wojny. Aspekt bardzo znaczący. Chernov w pierwszych zdaniach swojego komentarza mówi o tym, że dziennikarze i dziennikarki na tej wojnie nie mogą liczyć na żadne frontowe przywileje i zasady wynikające z międzynarodowych konwencji prowadzenia działań bojowych. Nie tylko nie są chronieni, znacznie gorzej: są tropieni i zabijani ze szczególną zajadłością.
Rosja nie chce, żeby ktokolwiek dowiedział się, co jej żołnierze robią na froncie. Nie chce, żeby media zbierały dowody na zbrodnie wojenne i łamanie wszelkich zasad: prawnych, etycznych, moralnych, żeby dokumentowały bezwzględność rosyjskiej armii.
Tego filmu miało więc nie być. Ukraińskie jednostki miały być już dawno pokonane, ukraińscy dziennikarze i dziennikarki - zabici. Ale rosyjskim zbrodniarzom nie udało się tego dokonać. Armia Ukrainy wciąż broni swej ojczyzny, a ukraińskie media pokazują prawdę o tym, co dzieje się na froncie. Tak jak w tym filmie. A już samo jego oglądanie staje się w tym kontekście aktem oporu wobec rosyjskiej propagandy.
Chaos wojny
Film pokazuje epizod z ukraińskiej kontrofensywy, zaledwie kilka dni ciężkich walk. Akcja w zasadzie w całości dzieje się na polu bitwy, a raczej czymś, co - bombardowane nieustannie ze wszystkich stron - dawno przestaje już być polem czegokolwiek. Jest raczej skrwawioną, zrytą pociskami najróżniejszego kalibru nieludzką ziemią.
Chernov bardzo umiejętnie pokazuje w swoim filmie chaos, fragmentację, komplikację współczesnej wojny: zupełnie nie wiadomo, gdzie przebiega linia frontu, z której strony strzela wróg, gdzie się ukryć, w którym kierunku patrzeć.
Rzecz dzieje się dwa lata temu, kiedy wojna wyglądała jeszcze trochę inaczej, niż dziś. Mniejszy był udział dronów, większe znaczenie miała mobilność jednostek czy nawet pojedynczych żołnierzy. Dobrze to widać w kolejnych sekwencjach. Dziś, jak się wydaje i jak można się domyślić z nielicznych relacji, ta wojna jest jeszcze bardziej nieludzka, jeszcze bardziej chaotyczna, jeszcze bardziej mordercza. Patrząc na film z poprzedniego etapu walk, trudno w to uwierzyć.
Za kilka miesięcy nie będzie już żył
Film Chernova, choć pokazuje bardzo szeroką perspektywę, ma też co najmniej kilku wyrazistych bohaterów. Pojawiają się tylko na moment, kiedy walki chwilowo ustają, a kamera zatrzymuje się w okopie czy ziemiance.
To zwykli ludzie, młodzi żołnierze, czasem tacy, którzy przed chwilą byli jeszcze dziećmi. Opowiadają o rodzinach, które zostawili w bombardowanych przez Rosję miastach, o studiach, które musieli przerwać, o zwykłym życiu, które się dla nich skończyło i do którego chcą jak najszybciej wrócić. Ale opowiadają też o tym, że miejsca, z których pochodzą, przestały istnieć.
To nie są pełne heroicznego patosu gawędy z frontu. To zwykłe, czasem wręcz banalne historie. A kontrapunktem, który mrozi krew w żyłach, są komentarze reżysera - jedną z historii młodego, uśmiechniętego żołnierza przerywa, mówiąc z offu, że kilka miesięcy później chłopak zginie w kolejnej bezsensownej potyczce o kawałek nieistniejącego już lasu.
Hołd i lekcja
Produkując film w samym środku wojny Chernov dokonuje technicznych cudów. Choć nie ma przecież żadnych szans na dogodne usytuowanie kamery, ustawienie światła czy mikrofonów, udaje mu się nakręcić znakomite zdjęcia: czy to w czasie natarcia, czy na dnie wykopanego w ziemi schronu.
Te ujęcia imponują niezwykłą dynamiką - kamera jest w ciągłym ruchu, w biegu, niemal w locie. Strach pomyśleć, jak bardzo narażali się operatorzy, którzy - siłą rzeczy - robili dokładnie to samo, co żołnierze: tłoczyli się w transporterze opancerzonym, biegli na oślep skuleni pod gradem kul, wskakiwali na dno lejów po wybuchach.
Efekt ich pracy jest imponujący, ale i przerażający zarazem. Te ujęcia, te sekwencje przypominają bardzo realistyczną grę video w konwencji FPP, obrazy przepracowane przez popkulturę, a przez to wizualnie atrakcyjne. Ale to nie jest gra. To żywa prawda. To realne życie. I realna śmierć. Ten film przypomina o tym bardzo boleśnie w każdej swojej scenie.
To powinna być lektura obowiązkowa: w szkołach, w polskich domach, ale i w siedzibach partii politycznych, nakręcających dziś w Polsce antyukraińską nagonkę czy w gabinetach cynicznych polityków, tworzących kolejne listy absurdalnych warunków zawarcia pokoju, upokarzającego dla walczącej Ukrainy. Niech na te listy trafią raczej nazwiska bohaterów tego filmu - facetów, którzy przed kamerą wielokrotnie proszą, żeby bohaterami ich nie nazywać. A dziś już nie żyją. Zginęli za swoją ojczyznę. I za to, żeby już nikt nie musiał walczyć, jak oni. Ten film to przepiękny hołd dla nich i ważna lekcja dla widzek i widzów w bezpiecznych - do czasu? - europejskich domach.
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski
Mstyslav Chernov, "2000 metrów do Andrijiwki", Canal+