"Dziewczyny": Śpiewać każdy może, lecz nie każdy powinien
*"Dziewczyny" w reżyserii Stuarta Murdocha to typowy przykład filmu, jaki zwykle prezentowany jest na festiwalu w Sundance. Jeśli więc ktoś widział takie tytuły jak "Na własne ryzyko" czy "Królowie lata" będzie wiedział czego się spodziewać. Przynajmniej jeśli chodzi o ogólny nastrój i przesłanie dzieła.*
Eve jest anorektyczką, która leczy się w specjalnym ośrodku. Nie jest tam jednak zbyt szczęśliwa, więc często z niego ucieka. Pewnego dnia poznaje Jamesa, początkującego gitarzystę, który uczy grać na tym instrumencie Cassie. Trójka młodych ludzi szybko się zaprzyjaźni i zacznie marzyć o założeniu zespołu.
Jest to o tyle ważne, że dla Eve pisanie piosenek stanowi swoistą terapię. Kiedy skupia się na tworzeniu, nie musi myśleć o kłopotach, które ma, ani o niepewnej przyszłości. Każda z postaci zresztą znajduje w muzyce i w towarzyszach coś innego – coś, co pomaga mierzyć się z rzeczywistością. Mam z tym jednak dwa, spore problemy. Po pierwsze, życie trójki bohaterów nie wygląda wcale tak dramatycznie. Owszem, Eve naprawdę ma kilka rzeczy, na które może narzekać, jednak nie wygląda na osobę, która nie dawałaby sobie z nimi rady. James ma w miarę poukładane życie, dość szare i nieciekawe, ale trudno uznać, by miał być specjalnie nieszczęśliwy. Cassie zaś żyje w bogatym domu i dla niej wizja założenia zespołu jest raczej fanaberią, która jeśli się nie spełni, szybko zostanie zapomniana. Można jednak na to machnąć ręką, tym bardziej, że znacznie poważniejszym zarzutem jest główny element filmu, czyli piosenki. Przyznaję, niektóre są pomysłowe, dobrze skomponowane i wpadają w ucho. Niestety duża ich część jest
zwyczajnie infantylna, a często też absurdalna – najlepszym przykładem niech będzie utwór Jamesa o tym, że chciałby nacierać mydłem Eve.
Wszystko to sprawia, że widz zapewne częściej, zamiast przejmować się tym co ogląda, będzie się śmiać. I jest to całkowicie naturalna reakcja – kogo z nas nie bawią rozbuchane problemy (chociażby miłosne) ludzi znacznie od nas młodszych? Tym co pozwala przetrwać seans bez większego bólu jest aktorstwo. Emily Browning trudno byłoby nazwać dobrą aktorką, jednak w „Dziewczynach” jest co najmniej przyzwoita. Na podobnym poziomie partnerują jej Olly Alexander i Hannah Murray, którą niektórzy pewnie będą kojarzyć z roli w serialu „Gra o tron”. Chociaż ich bohaterowie często budzą politowanie, generalnie są sympatyczni i da się ich lubić.
Film Stuarta Murdocha jest nieco za długi, przez co po pewnym czasie zaczyna nużyć – zwłaszcza jeśli akurat słucha się bardzo średniej piosenki. Warto jednak obejrzeć go do końca, ponieważ akurat ostatnie sceny, wydaje mi się, są tu najbardziej sensowne i wiarygodne. Szkoda, że reszta opowiedzianej historii taka nie jest.