Nakręcił swój piąty horror. "Wciąż muszę się z tego tłumaczyć"
- Nie mamy w Polsce tradycji kina gatunkowego. Nigdy jej nie było. I za każdym razem, zamiast rozmawiać o samym filmie, o historii, emocjach, muszę zaczynać od tłumaczenia się z wybranej konwencji - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Bartosz M. Kowalski, którego nowy horror "13 dni do wakacji" trafił właśnie do kin.
Karolina Stankiewicz, Wirtualna Polska: W 2020 r. do kin trafił twój pierwszy horror "W lesie dziś nie zaśnie nikt". Od tamtej pory nakręciłeś już ich kilka, a w kinach oglądać można właśnie kolejny - "13 dni do wakacji". Czy dziś jest ci łatwiej przekonywać producentów do twoich pomysłów na horrory?
Bartosz M. Kowalski: Nie. Niestety w Polsce wciąż nie jest łatwiej. Nie mamy tradycji kina gatunkowego – nigdy jej nie było – i za każdym razem, zamiast rozmawiać o samym filmie, o historii, emocjach, o tym, co próbuję przez ten film powiedzieć, muszę zaczynać od tłumaczenia się z wybranej konwencji. Nie chcę generalizować, bo oczywiście są widzowie i krytycy, którzy doskonale rozumieją język gatunku. Ale wciąż spora część – i widowni, i krytyki, i mojej branży – traktuje tego typu kino jako coś niepoważnego. Jakby to były jedynie wygłupy, bez większej wartości.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kultura WPełni: Juliusz Machulski o filmach swojego życia i Polsce
Ale przecież horror przeżywa ostatnio renesans. Zwłaszcza ten amerykański, który trafia też do naszych kin.
W Stanach Zjednoczonych kino gatunkowe ma ogromną tradycję, a mimo to ten renesans, który dziś obserwujemy, to zjawisko właściwie z ostatniej dekady. Przez cały XX wiek – poza kilkoma wybitnymi wyjątkami, które można policzyć na palcach jednej ręki, jak "Egzorcysta" czy "Omen" – horrory były konsekwentnie szufladkowane jako kino drugiej kategorii. Nawet dziś, mimo że horror przeżywa swój złoty czas, wciąż widać, jak bardzo ten gatunek bywa niedoceniany. Weźmy choćby "Heretyka" – świetny film, a Hugh Grant gra tam tak, że można spaść z krzesła. A mimo to nie dostał żadnej nagrody, żadnej nominacji. Podobnie było z "Dziedzictwem" i kompletnym pominięciem roli Toni Collette. Niektóre festiwale i nagrody wciąż omijają ten gatunek szerokim łukiem.
A jeśli chodzi o Polskę, to niestety – z bólem serca – muszę powiedzieć, że drzwi do kina gatunkowego wciąż są tylko lekko uchylone. I mimo że mam już na koncie kilka filmów, za każdym razem mam wrażenie, że znów stoję na samym progu.
Twoje filmy wywołują dość skrajne reakcje. Czy są ludzie, którzy trzymają za ciebie kciuki?
Oczywiście, że są – zarówno wśród widzów, dziennikarzy, jak i ludzi z branży. Spotykam się z dużym wsparciem i to bardzo dodaje sił. Ale jednocześnie wciąż zdarza się niezrozumienie. Niektórzy nie zauważyli, że "W lesie dziś nie zaśnie nikt" był świadomą zabawą konwencją, rodzajem pastiszu, a nie horrorem "na serio". Potem pojawiały się zarzuty, że film jest zbyt śmieszny albo zbyt dosłowny, jakby to nie było celowe. Mam jednak świadomość, że kino gatunkowe nie jest dla każdego i nie każdy musi je lubić. Ważne, że te filmy znajdują swoją publiczność – i to nie tylko w Polsce. Staram się skupiać na tych, którzy rozumieją, czym jest konwencja i potrafią ją docenić. To dla nich robię kino.
Skąd w takim razie jest w tobie upór, żeby cały czas iść w te horrory. Nie byłoby łatwiej wziąć się za jakiś dramat?
Zawsze łatwiej jest płynąć z nurtem niż pod prąd. Bywają momenty, kiedy naprawdę myślę, że może trzeba było robić coś innego, może obyczajowe seriale – może byłoby spokojniej, może łatwiej. Ale dziś jestem już trochę zaszufladkowany. Mam łatkę tego, który "się wygłupia", albo ma jakąś "przekrzywioną wrażliwość". Co oczywiście nie jest prawdą, bo potrafiłbym zrobić komedię romantyczną czy kryminał, tylko nikt mi takich rzeczy nie proponuje. Są dni, kiedy naprawdę mam dość i chciałbym to wszystko rzucić. Ale są też dni, kiedy potrafię sam siebie poklepać po ramieniu i powiedzieć: "Stary, przynajmniej mówisz swoim głosem. Trzymaj się tego. Idź w zaparte."
Czy publiczność za granicą lepiej reaguje na twoje filmy niż ta w Polsce?
Tak, mam wrażenie, że za granicą widzowie reagują z większym dystansem. Dla nich to po prostu kolejny horror – albo się dobrze bawią, albo nie. Nie ma tego całego bagażu emocjonalnego, doszukiwania się na siłę jakichś ukrytych intencji czy po prostu polskiej zajadłości. Pamiętam recenzję jednego z polskich dziennikarzy po premierze "W lesie...", w której napisał, że takie kino nie powinno w Polsce powstawać. To mocno zapadło mi w pamięć, bo fundamentalnie się z tym nie zgadzam. Nie rozumiem, jak można w ogóle mówić, jakie filmy mają prawo istnieć, a jakie nie – i to jeszcze z podziałem na kraje. Jest przecież miejsce na wszystko. I jest widownia na wszystko. Każdy z moich filmów, który trafił na Netfliksa, miał bardzo dobrą oglądalność i był oglądany na całym świecie. To pokazuje, że ta publiczność istnieje – trzeba tylko przestać się jej wstydzić.
W "13 dni do wakacji" nowinki technologiczne stanowią pewne zagrożenie dla bohaterów. Ich nowoczesny dom staje się dla nich pułapką. Czy ty masz obawy, że technologia może dla nas być zgubna?
Chyba nie bardziej niż przeciętny człowiek. Umieszczenie akcji w nowoczesnym domu było raczej narzędziem do zamknięcia tych młodych ludzi w jednym miejscu niż jakimś moim statementem czy wyrazem lęku przed technologią. Od początku sercem tej historii była relacja brata i siostry – napięta, naznaczona nieprzepracowaną, przemilczaną traumą. A to wszystko zostało opakowane w bardzo klasyczną formułę gatunkową – home invasion.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
13 dni do wakacji | oficjalny zwiastun | w kinach od 8.08
Ten film rzeczywiście mocno się trzyma ram gatunkowych. Odhaczasz po kolei to, co się powinno wydarzyć. Czy to jest dla ciebie w jakimś stopniu ograniczające, czy wręcz twoją wyobraźnię nakręca do pracy?
Zawsze są jakieś luki w systemie, przez które da się wpuścić powiew świeżości. Od początku moim zamysłem było opowiedzenie trudnej, szokującej historii społecznej, ale w komercyjnym, kolorowym opakowaniu. Wydaje mi się, że właśnie na tym polega siła gatunku – że można mówić o czymś poważnym, a jednocześnie dostarczać emocji i rozrywki. Ten film rzeczywiście trzyma się pewnych zasad slashera, ale pod tą powierzchnią jest zupełnie inna opowieść, która w pełni ujawnia się dopiero na samym końcu. I wtedy okazuje się, że to wcale nie jest tylko historia o zamaskowanym zabójcy.
Muszę przyznać, że ten finał rzeczywiście jest zaskakujący i mroczny. Skąd taki pomysł?
Ten film jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami. A właściwie trzema różnymi historiami – jedną z Polski i dwiema ze Stanów Zjednoczonych. Wszystkie były w jakiś sposób szokujące. Połączyliśmy je i przenieśliśmy do gatunkowej formy, żeby opowiedzieć tę historię w sposób mocny, ale też przystępny dla widza.
Gdybyś mógł zrobić teraz swój wymarzony film, bez martwienia się o budżet, czy byłby to horror?
Tak, na pewno byłby to horror. Choć szczerze mówiąc, nigdy się nad tym poważnie nie zastanawiałem – to tak abstrakcyjna, nierealistyczna sytuacja, że raczej mi to nie grozi. Ale gdybym faktycznie miał pełną wolność, to chciałbym zrobić taki naprawdę przerażający film, bez pastiszu, bez mrugania okiem, bez komediowych oddechów, bez lekkości. Bo takiego horroru jeszcze nie zrobiłem. Nie dlatego, że nie chciałem – po prostu dotychczas realizowałem projekty, które wynikały z konkretnych zamówień czy potrzeb.
Poza tym muszę powiedzieć, że bardzo dużo zawdzięczam Netfliksowi, bo to właśnie dzięki tej platformie udało się uchylić drzwi dla kina gatunkowego w Polsce. Jednocześnie VOD rządzi się swoimi prawami – film nie może być zbyt cichy, zbyt powolny, ani zbyt ciemny. Taki jest dzisiejszy widz – przyzwyczajony do szybkiego tempa, intensywnych bodźców, przewijania i wielozadaniowości. Trzeba złapać jego uwagę od razu i nie puszczać do końca. Tymczasem prawdziwie przerażający horror buduje napięcie odwrotnie – w ciszy, w niedopowiedzeniach, w ciemności, w narastającym lęku. I to jest coś, co bardzo chciałbym jeszcze kiedyś zrobić. Gdyby nadarzyła się okazja, zrobiłbym horror w duchu "Obecności", "Coś za mną chodzi" albo "Uśmiechnij się" – taki, który ma po prostu widza przestraszyć.
Rozmawiała Karolina Stankiewicz, dziennikarka Wirtualnej Polski
Tragiczna historia "Supermana", Christophera Reeve’a, obrzydliwe sceny w horrorze "Together" i nowe perełki w streamingu. O tym w nowym Clickbaicie. Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: