"Żona" daje Glenn Close szansę na Oscara. Córka aktorki miała niełatwe zadanie [RECENZJA]
Tytuł może sugerować, że to film jednej aktorki, która powinna być za tę rolę nominowana do Oscara. Close faktycznie dała niesamowity popis godny statuetki i miała szczęście, że towarzyszyła jej mistrzowska obsada.
Bohaterka grana przez Close, Joan Castleman, nie mogłaby istnieć bez Joe (Jonathan Pryce), który "uczynił" z niej żonę słynnego pisarza. Joan i Joe stanowią całkowite przeciwieństwa, idealnie uzupełniające się po 40 latach małżeństwa. On jest cenionym powieściopisarzem, który bryluje w towarzystwie i pęka z dumy, gdy dowiaduje się o przyznaniu mu Literackiej Nagrody Nobla. Ona spokojna, wycofana, dba o przyziemne sprawy rodzinne i skrywa chwile słabości poczuciem humoru. Potrafi milczeć, kiedy trzeba krzyczeć. Jest idealną żoną wielkiego pisarza, ale to tylko jedno oblicze Joan, które prezentuje szwedzki reżyser Björn Runge.
Akcja filmu rozgrywa się nie tylko w 1993 r., gdy Castlemanowie szykują się do odebrania Nagrody Nobla. Nie mniej istotne są wątki z lat 50. i 60., w których Close i Pryce'a zastępują Annie Stark (prywatnie córka Glenn Close) i Harry Lloyd. Nawet chwilowe przełożenie całego ciężaru narracji na młodszą część obsady wydaje się bardzo ryzykownym zabiegiem. Runge bazujący na powieści Meg Wolitzer o tym samym tytule podjął to wyzwanie i zwyciężył. Młodsze wersje Joe i Joan są niemniej wyraziste niż te z lat 90., a gra aktorska Stark i Lloyda równie przekonująca co Close i Pryce'a.
"Żona" to z założenia opowieść pełna kontrastów, zestawiająca dojrzałą parę uzupełniającą się w przeciwieństwach z młodzieńczym uczuciem studentki i żonatego wówczas nauczyciela. Miłość i nienawiść, namiętność i rutyna, spełnione ambicje i poświęcanie własnych marzeń – z tego niezwykłego kolażu powstała słodko-gorzka historia z błyskotliwym finałem.
Runge po mistrzowsku porusza się w czasie i przestrzeni, pozwalając wybrzmieć drobnym, ale niezmiernie istotnym wątkom. W efekcie otrzymujemy nietuzinkowy dramat, w którym trudno wskazać najsłabsze ogniwo. Najmocniejszym wydaje się być Glenn Close, jednak to tylko pozory. 71-latka co prawda dała oscarowy popis (może za siódmym razem uda jej się zdobyć statuetkę), ale była częścią spójnej całości rozpisanej na kilka wyrazistych ról.
Bez młodszej obsady czy drugiego planu (Christian Slater, Max Irons) nie dowiedzielibyśmy się, co doprowadziło dojrzałych Castlemanów do sytuacji, w której się znaleźli. A wszystko to bez truizmów i stawiania prostej diagnozy.