„Serafina” to przeciwieństwo „Fridy”. Skojarzyły mi się te dwa filmy, bo też oba traktują o malarkach. Tyle że widowisko Julie Taymor jest hollywoodzkim jarmarkiem, krzykliwą wyprzedażą dzieł artystki, której życie przedstawiono zgodnie ze schematem miliona innych opowieści o „bohemie”: burzliwe romanse, zawieruchy dziejowe, nieszczęśliwe wypadki, tworzenie w natchnieniu itd. itp.
Cel został osiągnięty – Frida Kahlo stała się pośmiertnie celebrytką. Wzrosła sprzedaż reprodukcji jej prac, a za nią samą przebrało się kilka znanych pań, by wspomnieć naszą Korę, która wystylizowała okładkę swej płyty na autoportret Fridy.
Za Seraphine Louis alias Seraphine de Senlis nikt się raczej przebierać nie będzie, no bo kto by się tam chciał upodobnić do prostej gospodyni z francuskiej prowincji? Gdzieś w przerwach między szorowaniem podłóg a pichceniem obiadków dla bogatych i gnuśnych malowała te swoje „motywy kwiatowe”, bo tak jej nakazywał „głos z góry”. I pewnie pozostałaby jedną z wielu nawiedzonych wariatek, które przeszły przez ten świat niezauważone lub wyszydzone, a jej sława nie wykroczyłaby poza lokalne anegdoty, gdyby pewnego dnia nie najęła się do usługiwania Wilhelmowi Uhde, niemieckiemu kolekcjonerowi i marszandowi, który zjechał do rodzinnej miejscowości Serafiny, Arsy. To on odkrył Celnika Rousseau i był propagatorem malarstwa naiwnego. Docenił również oryginalny talent Serafiny i, koniec końców, wprowadził jej obrazy na paryskie salony. Aż się boję pomyśleć, co by było, gdyby panna Louis żyła we wsi pod Białą Podlaską, dokąd nie docierają niemieccy marszandzi.
Film Martina Provosta, nagrodzony we Francji siedmioma Cezarami, przywrócił pamięć o malarce (w Polsce, skądinąd, znanej chyba tylko historykom sztuki), ale mody na Serafinę (granej bez cienia fałszu przez Yolandę Moreau) nie wywoła. Bo jest powściągliwy i subtelny, nic nie ma w sobie z lansiarskiej stylistyki. Co prawda, Darek Arest w recenzji wydrukowanej w „Filmie” dostrzegł podobieństwo między losami de Senlis a historią Susan Boyle - szkockiej gospodyni domowej, która zaśpiewała w brytyjskiej wersji programu „Mam talent” i zyskała 15 sekund sławy - ale ta analogia nie wydaje mi się do końca trafna. Że niby Serafina mogłaby dzisiaj zrobić błyskawiczną karierę dzięki występowi w jakimś telewizyjnym szoł? A widział ktoś tam kiedyś malarkę czy innego przedstawiciela sztuk pięknych? Obawiam się, że to za mało spektakularna działalność. I nie da się jej sprzedać pospiesznie między blokami reklamowymi. W telewizyjnych badziewiach trzeba być głośnym i wyraźnym, zabrakłoby więc w nich miejsca dla zamkniętej w
sobie, skupionej na swojej malarskiej obsesji Serafiny. Jeszcze raz przywołam „Fridę”. Masowy sukces filmu Taylor polegał na tym, że było skocznie, szpanersko i efekciarsko, a obrazy Kahlo zmieniły się na ekranie w ruchome obrazki migające nam przed oczami w rytmie biegunki.
Tymczasem Provost nie wykorzystuje dla efektu nawet szaleństwa bohaterki czy jej religijnych odlotów. Dyskretnie przygląda się relacjom między Serafiną a Uhde, relacjom, w których sporo też ciemnych momentów. Uhde dwukrotnie rozbudził nadzieję swojej podopiecznej na wielką karierą i dwukrotnie ją zawiódł. Pierwszy raz plany pokrzyżował wybuch wojny. Niemiec czym prędzej musiał opuścić Francję. Jego kolekcja została zarekwirowana, a Serafina wróciła do szorowania podłóg. Po latach znowu roztoczył przed „naiwną” wizję sukcesów w Paryżu. Serafina była pewnie natchnioną malarką, ale na pewno była prostą kobietą, toteż i tej wizji łatwo dała się ponieść. Szastała pieniędzmi, zaczęła zadzierać nosa, oczami wyobraźni już się widziała wśród stołecznej socjety. Uhde wycofał się jednak z obietnic. Jako powód podał kryzys finansowy. Ale czy była to jedyna przyczyna?
Uhde także zmagał się z demonami. Panicznie ukrywał swój homoseksualizm (w jednej ze scen widzimy, jak nad ranem każe kochankowi przenieść się do innego łóżka, by nikt ich razem nie zobaczył), mocno przeżył śmierć partnera, był też naznaczony piętnem obcości jako obywatel wrogiego państwa na terytorium Francji. Drugi krach marzeń o sławie ostatecznie wpędził Serafinę w chorobę psychiczną. Dlaczego jednak Uhde pozwolił jej sczeznąć w zakładzie zamkniętym? Dlaczego utrzymywał, że Serafina nie żyje, choć ona dożywała swoich dni w psychiatryku? Może łatwiej mu było sprzedać obrazy „obłąkanej, zmarłej malarki” niż zwykłej sprzątaczki? A może po prostu dla Serafiny nie było już ratunku ani nadziei, pozostawało jedynie bezradnie przyglądać się, jak odchodzi gdzieś w głąb siebie? Film Prevosta niczego nie przesądza ani nie dopowiada.
Zostawia z poczuciem, że każdy z nas to zamknięty dla innych świat. Artyści mają tę przewagę, że potrafią przynajmniej dać jakieś wyobrażenie o swoim świecie, stworzyć jego wizerunek, jego odbicie. Francuzi z atencją odnoszą się do tych przedstawień. Lubią też o artystach kręcić filmy. Czasami wychodzą im koszmarne kicze w stylu „Niczego nie żałuję”, a czasami dzieła klasy „Wszystkich poranków świata”. „Serafinie” na szczęście bliżej jest do tego drugiego filmu.