Bartosz Żurawiecki: Sami swoi obcy
Moja znajoma - która świetnie, w kilku słowach potrafi scharakteryzować film - powiedziała, że „Nic do oclenia” to frankofońscy „Sami swoi”. Trafiła w sedno i aż się dziwię, iż polskiemu dystrybutorowi nie przyszło do głowy to porównanie. Pasowałoby ono jak ulał do promocji komedii *Dany’ego Boona wykorzystującej popularny, znany nie od dziś motyw (użył go już m.in. Mikołaj Gogol w „Opowieści o tym, jak Iwan Iwanowicz pokłócił się z Iwanem Nikifirowiczem”) – dwóch sąsiadów, którzy nienawidzą się nawzajem, robią sobie różne złośliwości, podkładają jeden drugiemu świnie, ale jednocześnie żyć bez siebie nie mogą.*
W „Nic do oclenia” ów konflikt rzucony został na szersze tło antagonizmów między Francuzami a Belgami walońskimi. Ci pierwsi z pewną pobłażliwością, by nie rzec pogardą, spoglądają na swych „braci mniejszych”. Mało wyrafinowane dowcipy o Belgach są we Francji na porządku dziennym. Ci drudzy, niepozbawieni kompleksów wobec potężniejszego sąsiada, rozwijają poczucie narodowej dumy i kulturowej odrębności.
W filmie Boona zajadły nacjonalizm belgijski (zabawny również z tego powodu, że przecież w samej Belgii nieustannie trwa spór między Walonią a Flandrią i co rusz dochodzą nas stamtąd wieści o bliskim rozpadzie kraju) reprezentuje celnik Ruben Vandevoorde (Benoît Poelvoorde). Nienawiść do Francuzów wyssał z mlekiem....ojca i teraz próbuje przekazać ją własnemu synowi. Pod osłoną nocy wykopuje wraz z nim i przesuwa słup graniczny. Tak, by jego ojczyzna odzyskała wreszcie to, co straciła na rzecz swego największego wroga.
Po drugiej stronie barykady stoi poczciwy celnik francuski, Mathias Ducatel (w tej roli reżyser, Dany Boon)
, który – na swe nieszczęście – zakochał się ze wzajemnością w siostrze Rubena, Louise (Julie Bernard). Obsesyjnie pilnuje, by nikt ich nie przyłapał razem, bo ksenofobiczny braciszek z pewnością wyprawiłby im krwawe gody.
Dodatkowo wściekłość Rubena wzmaga fakt, że za chwilę mają zostać zniesione kontrole na granicy francusko-belgijskiej. Akcja filmu rozgrywa się bowiem w podzielonym między dwa państwa miasteczku, na przełomie roku 1992 i 1993. Waloński funkcjonariusz wykorzystuje ostatnie dni grudnia, by jeszcze przetrzepać żarliwie parę samochodów zamierzających wkroczyć do jego macierzy. Nie trzeba dodawać, że szczególnie skrupulatny jest wobec aut z rejestracją francuską.
Podczas pierwszej połowy filmu, która zgrabnie wygrywa stereotypy kulturowe i antagonizmy narodowe, bawimy się świetnie. Druga część wypada nieco gorzej, zwłaszcza gdy pojawia się wątek sensacyjny, a humor opada poniżej pasa (patrz – przemytnik wsadzający sobie narkotyki w kiszkę stolcową). Ale i tak „Nic do oclenia” to dość przyjemna rozrywka.
Ja jednak podczas seansu całkiem wyluzować się nie mogłem, gdyż zastanawiałem się patriotycznie, czy byłoby możliwe nakręcenie podobnej komedii o pograniczu polsko-niemieckim. Bo że na granicy wschodniej nie ma nic do śmiechu - ze względu na zasieki, kontrole i jakże życzliwą postawę naszych celników - dodawać chyba nie muszę. Ale może z Niemcami dałoby się już pośmiać? W końcu też wkroczyliśmy do Schengen, stereotypy na swój temat mamy ugruntowane, a z drugiej strony, mimo wszystko, staramy się do siebie zbliżyć.
Łatwo nie będzie. W „Nic do oclenia” oglądamy jednak dwa ludy mówiące tym samym językiem i połączone od dawna więzami nie tylko kulturowymi i personalnymi, lecz także gospodarczymi. Granica między Francją a Niemcami nigdy nie była zamknięta, od dawna krew się na niej nie leje. Tymczasem Niemcy i Polacy posługują się zupełnie odmiennymi językami, różnią się mentalnie i ekonomicznie, a przede wszystkim ich sąsiedzkie dzieje znaczy niewesoła, eufemistycznie rzecz ujmując, historia. Kargul z Pawlakiem mogą się brać za łby i wszyscy zrywają boki, bo wiadomo, że na końcu panowie i tak wspólnie napiją się wódki. Ale jak Kowalski ze Schmidtem zaczynają się kłócić, to robi się z tego konflikt na skalę międzynarodową. Ani chybi zostaną wyciągnięte takie argumenty jak: zabory, II wojna, Erika Steinbach oraz „zakamuflowana opcja niemiecka”.
Znane mi filmy rozgrywające się współcześnie na naszej zachodniej granicy są bezbrzeżnie smutne. Albo dotyczą nielegalnych emigrantów („Światła”, „Handlarz cudów”), albo opowiadają o rui, porubstwie i wyzysku („Świnki”). Czas to zmienić, bo i czasy się zmieniły. Niech nam francusko-belgijskie swary świecą przykładem!