Narodziny gwiazdy? Dobre sobie. Gwiazda Lady Gagi płonie oślepiającym blaskiem od przeszło dekady i nie wydaje się, aby miała prędko zgasnąć. To my świecimy światłem od niej odbitym.
Efemeryczne gwiazdki jednego sezonu wybuchają na szczytach list niczym supernowe. Często jeszcze przez lata zbierają plon nagłej popularności i objeżdżają z przebrzmiałym przebojem coraz mniejsze letnie festiwale. Ale tantiemy to jedno. Dla Lady Gagi muzyka jest sposobem na życie.
Zbieg okoliczności
Ally, kelnerka i piosenkarka-amatorka, która mimo niezaprzeczalnego talentu i determinacji nie potrafi sforsować zwieńczonego zasiekami betonowego muru, jakim otaczają się szychy przemysłu muzycznego, również nie wyobraża sobie choćby dnia bez śpiewu. Nawet jeśli miałaby występować jedynie na barowej scenie dla garstki podpitej klienteli. Zabawne, ile obie kobiety łączy. Oczywiście rzeczona solistka to jedynie postać filmowa, bohaterka głośnych "Narodzin gwiazdy", ale nieprzypadkowo odgrywana przez Gagę. Podobne zbiegi okoliczności przecież się nie zdarzają.
Zapewne dlatego też, kiedy przed kilkoma tygodniami wychylaliśmy z przyjaciółmi po kolejce za zdrowie zmarłego, bliskiego nam człowieka, złożyło się akurat tak, że nowojorski lokal, którego kontuar okupowaliśmy, należał do rodziny Germanotta, z której pochodzi Stefani, znana jako Lady Gaga. I akurat świętowano tam premierę powyższego filmu, który, czego wszyscy obecni byli niemalże pewni, powalczy niebawem o prestiżowe hollywoodzkie laury. Niby nic, niby drobiazg, lecz ludzie, z którymi tamtej nocy rozmawialiśmy, przeważnie znali dzisiejszą gwiazdę popu od kołyski.
Choć może to zabrzmieć jak wymyślony specjalnie na potrzeby tego tekstu banał, dla nich nadal Stefani Joanne Angelina Germanotta (na marginesie: niewykluczone, że to od jej drugiego imienia owa nowojorska knajpka przyjęła swoją nazwę) pozostaje zwyczajną dziewczyną z sąsiedztwa, której sukcesy przeżywają i którymi się dzielą. Ally z filmu, po tylu chudych latach, zostaje nareszcie odkryta przez słynnego muzyka country – zresztą to chyba żadne zaskoczenie, bo to już, jeśli dobrze rachuję, licząc łącznie z nieznaną chyba szerzej wersją bollywoodzką, piąta interpretacja tej klasycznej, iście amerykańskiej historii – i sięga po sławę dostępną nielicznym. Gaga miała łatwiejszy start, co nie znaczy, że kariera spadła jej z nieba.
Gaga prawdziwa i wymyślona
Rzecz jasna nie ma co szukać na siłę zbieżności i kreślić równoległych czy przecinających się linii łączących życiorysy postaci fikcyjnej i jej odtwórczyni, lecz podobne ćwiczenie metafilmowe może pomóc zrozumieć, czemu to akurat Lady Gaga wystąpiła jako Ally, czemu przyjęła tę propozycję i czemu zagrała tak dobrze. Bo, choć wychowywała się na górnym Manhattanie, a jej rodzice nie narzekali na brak – dodajmy, ciężko zarobionych – pieniędzy, miała swoje ambicje, nie dała się wymodelować na stateczną pannę z dobrego domu, jak życzyła sobie tego jej. Gaga nigdy nie potrafiła z całą pewnością określić, czemu zajęła się muzyką. Może nieco kokieteryjnie, ale powtarza, że była to jedna z nielicznych rzeczy, która przychodziła jej naprawdę łatwo. Lecz nie przeszła swojej drogi bezboleśnie, o nie.
Jako nastolatka uczęszczała do katolickiej szkoły dla dziewcząt, której kadra narzucała sztywną dyscyplinę i spojrzenie na życie przefiltrowane przez surowe religijne wychowanie. Dlatego też, uznana za ekscentryczkę i prowokatorkę, nie dopasowała się do obowiązujących tam zasad. A była, po prostu, sobą. Bo Lady Gaga to może i wykreowana sceniczna persona, ale nie poza. Nie na darmo została przecież obwołana spadkobierczynią nie tylko pierwszej damy popu, Madonny – co gryzie jedną i drugą – ale i rockmana Alice'a Coopera, który zresztą jest młodszą od niego o przeszło połowę piosenkarką absolutnie zachwycony. Oboje piszą ponoć kawałki nie tyle dla siebie, co dla swoich alter-ego. Tyle że bardzo trudno jest oddzielić skromną pannę Germanotta od muzycznej gwiazdy.
Po trudach do celu
Gaga przygodę ze sceną rozpoczęła jeszcze jako uczennica, występując, gdzie się dało i licząc, że tym samym wywalczy sobie przepustkę na hale i stadiony. Uczyła się aktorstwa pod dachem słynnej szkoły Lee Strasberga i studiowała sztuki performatywne, pochodząc metodycznie do zawodu, kompletnie zafiksowana na swoim celu. Pochłaniała książki i artykuły prasowe, szukając inspiracji. Ale to, co wygląda na prolog do obiecującej kariery młodej piosenkarki, o mało nie stało się epilogiem.
Jeszcze jako nastolatka, Stefani została zgwałcona przez dwukrotnie od niej starszego mężczyznę. Okupiła to załamaniem nerwowym, z którego wyszła dzięki terapii oraz bliskim. Gdy wyjawiła publicznie prawdę o owym mrocznym epizodzie, podkreśliła jednak wyraźnie, że nie godzi się na definiowanie jej osoby poprzez tamtą traumę. Dlatego, już jako dojrzała i pewna swojej siły kobieta, występując na scenie gniewnie wykrzykuje do mikrofonu słowa zainspirowanego tamtym zdarzeniem, mocnego utworu "Swine".
Muzyka stała się dla Gagi nie tylko narzędziem narracyjnym oraz sposobem na wyrażenie siebie, ale i swoistym środkiem terapeutycznym, bez mała rytuałem, do którego zapraszała zgromadzonych pod sceną słuchaczy. Ale nie tak od razu.
Od nowojorskich knajp na największe stadiony i od lokalnych burleskowych spektakli do światowych tournée daleka droga. Gaga miała jednak szczęście, że spotkała na niej odpowiednich ludzi. Dzięki performerce Lady Starlight, z którą występowała pod koniec ubiegłej dekady, dopracowała swoją sceniczną osobowość, a interesowali się nią coraz bardziej wpływowi producenci. Nie próżnowała. Tyle że nadal pisywała numery dla sławniejszych od siebie – jak chociażby Britney Spears czy Fergie – zamiast śpiewać swoje dla setek tysięcy. Czekała na swój moment i kiedy obecne na rynku od lat gwiazdy zaczęły wyhamowywać, ona dopiero się rozpędzała.
Jej debiutancki, wydany niemal równo przed dekadą album "The Fame" już samym tytułem zapowiadał sukces, którego mogła być pewna. Eklektyczny melanż muzyczny zderzony z oryginalnym image okazał się mieszaniną trotylu i nitrogliceryny. Gaga była tak gorąca, że aż parzyła. Mógłbym się rozpływać na jej kolejnymi sukcesami, bo ostatnich dziesięć lat było ich nieprzerwanym pasmem: na scenie, na listach, na ekranie – małym i dużym – którego swoistym zwieńczeniem są "Narodziny gwiazdy" (czy mogłaby wybrać lepszy tytuł?), zaręczyny z agentem Christianem Carino i ogłoszenie prac nad nowym albumem, ale byłoby to chyba cokolwiek nużące.
Wymieńmy tylko cztery liczby. Sprzedanych płyt: 27 milionów (singli – 146 milionów). Nagród Grammy – 6. A na koniec liczba 1. Bo kobieta, której pięć albumów wylądowało na pierwszym miejscu w USA, jest tylko jedna. Ona, Stefani Germanotta, Lady Gaga.
Nigdy dość
Za to jej muzyka – przeciwnie. Kolejne albumy Lady Gagi, niezmiennie doceniane przez krytykę i chętnie kupowane, eksplorują szeroki zakres tematyczny, od głodu sławy do jej ciemnych stron, od miłości (nieprzerwanie stanowiącej wyzwanie) do religii, od seksualności do naturalnej potrzeby indywidualizmu, będąc spójnymi z jej charakterem zarówno jako performerki, jak i osoby prywatnej. Choć czy można jeszcze zachować prywatność, będąc na szczycie? O tym również opowiada na swoich płytach Lady Gaga.
Będąc niepokornym dzieckiem postnowoczesnej popkultury– i równocześnie ją kształtując – nie przyciąga jedynie tłumu zachwyconych. Praktycznie od samego początku kariery ma opinię kontrowersyjnego enfant terrible. Dostało się jej i za androgyniczny image (ba, co niektórzy dumali, czy nie jest przypadkiem interseksualna), i za dzisiaj już bez mała ikoniczny strój z surowego mięsa (PETA głośno wyraziła wtedy swoje oburzenie, a Ellen DeGeneres, zadeklarowana weganka, wręczyła Gadze warzywne bikini), i za... domniemane pozerstwo, będące jedynie wytworem marketingowym,co zarzucało piosenkarce chociażby "The Sunday Times", pisząc o "złodziejce tożsamości" i "mainstreamowym produkcie".
Bezkompromisowość wydaje się być nieodłączną częścią składową i wykreowanej przez nią postaci scenicznej, i działalności pozarozrywkowej. Chiński komunistyczny rząd po spotkaniu Gagi z Dalajlamą wprowadził całkowity zakaz sprzedaży i grania jej muzyki na terytorium kraju; artystka dołączyła tym samym do szacownego grona, bo podobnie potraktowano swojego czasu Oasis, Bjork czy Maroon 5.
Od dawna udziela się przecież jako zaciekła przeciwniczka prezydenta Trumpa, pomaga finansowo – poprzez założoną przez siebie fundację – aktywizować utalentowaną artystycznie młodzież oraz głośno mówi o swojej biseksualności, manifestując poparcie dla dyskryminowanej mniejszości. A będzie lepiej.
Ponieważ "Narodziny gwiazdy" wywindują Gagę do zupełnie innej galaktyki. Choć tak niepodobna do ekranowej Ally, przecież nią jest. Dziewczyną, która nie pozwoliła przerosnąć się marzeniom i ani przez chwilę nie straciła z oczu tego, dzięki czemu sięgnęła po sławę – siebie. Bezlitosny show-biznes, bestia pożerająca swoje dzieci, trafił na godnego konkurenta. Żyjemy w erze Lady Gagi.