Marian Glinka miał zostać "polskim Schwarzeneggerem". Nikt nie podejrzewał, że zmaga się z chorobą
Koledzy nazywali go "ostatnim Mohikaninem kulturystyki". Andrzej Seweryn zazdrościł mu siły i z podziwem mówił, że "mógł zabić gołymi rękami". Gustaw Holoubek zauważał zaś, nie bez smutku, że polskie kino miało wspaniałego aktora o ciele tytana i nie potrafiło go artystycznie wykorzystać.
23.06.2017 | aktual.: 23.06.2017 13:01
Marian Glinka, trzykrotny Mistrz Polski w kulturystyce i pięciokrotny mistrz świata weteranów w sportach siłowych, nie miał szczęścia do filmu.
Śmiał się, że kiedy wkraczał do branży, "była moda na garbatych, chudych, zakompleksionych i tym podobnych nieudaczników życiowych". I nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Aleksander Bilik ubolewał w 1988 r. na łamach "Atlety", że chociaż szufladkowano go jako sportowca, proponując tę samą rolę twardego i nieustępliwego mięśniaka, nie potrafiono jednocześnie zrobić z niego w polskim kinie gwiazdy na miarę Schwarzeneggera.
W ostatnich latach życia odnalazł spokojną przystań w "Klanie", zdobywając sympatię publiczności. Mało kto wiedział, że aktor od dłuższego czasu walczył z chorobą nowotworową. I choć nie zamierzał się poddawać, a bliscy byli przekonani, że pokona raka, aktor przegrał tę dramatyczną walkę ze śmiercią 23 czerwca 2008 r.
Urodził się 1 lipca 1943 r. w Warszawie. Jego matka, niezwykle utalentowana Olga Glinkówna, była pierwszą solistką Teatru Wielkiego i tańczyła w Polskim Balecie Reprezentacyjnym. Ojciec był baletmistrzem Opery Warszawskiej.
Spodziewano się, że Marian podąży śladem sławnych rodziców. Jako 10-latek zaczął uczęszczać do szkoły baletowej i tam odnosił pierwsze sukcesy.
Ale nie wiązał swojej przyszłości z baletem. Znacznie bardziej pociągała go bowiem kulturystyka.
Słabowity, chuderlawy Glinka najpierw zainteresował się judo, potem zaczął uprawiać boks, później zapasy i biegi, a wreszcie kulturystykę. Wszystko po to, by móc stawić czoła złośliwym rówieśnikom.
- Był tak wątły i słaby, że stanowił wdzięczny "obiekt" dla docinków swoich kolegów – pisał w "Sporcie dla wszystkich" Ignacy Rej. - Wystarczy powiedzieć, że ważył wtedy 56 kg, obwód jego klatki piersiowej wynosił 76 cm, a bicepsu 23 cm. Na złość kolegom postanowił zostać silnym...
Urządził na strychu "salę tortur" i skompletował prymitywny sprzęt do ćwiczeń. Ćwiczył niezwykle intensywnie, codziennie po 2-3 godziny metodą Sandowa.
Opłaciło się. W ciągu trzech lat osiągnął oszałamiające wręcz rezultaty. Glinka zgarniał nagrody i na scenie – wygrywając rozmaite konkursy taneczne, również te ogólnopolskie – i w sporcie, zdobywając tytuły mistrzowskie. Ale wciąż czuł, że pragnie od życia czegoś więcej.
Szkoła aktorska była strzałem w dziesiątkę. Dyplom otrzymał w 1968 r. i natychmiast znalazł zatrudnienie w jednym z teatrów.
Miał już wtedy za sobą filmowy debiut – w komedii "Kochajmy syrenki". Później pojawiał się na dużych i małych ekranach często, choć przeważnie w rolach drugoplanowych.
Dlaczego, mimo niewątpliwego talentu, Glinka tak rzadko przebijał się na pierwszy plan? Jak sam twierdził, wszystko z powodu jego wysportowanej sylwetki kulturysty. Z miejsca stał się aktorem charakterystycznym i trudno mu było wyjść z pewnej szufladki. Mocno zaszkodził mu również promowany wówczas „model” mężczyzny.
- Nie trafiłem na swój czas – mówił w wywiadzie dla "Magazynu KiF". - W latach 60. i później w polskim filmie była moda na garbatych, chudych, zakompleksionych i tym podobnych nieudaczników życiowych. Kiedyś, gdy na scenie królował wzór zakompleksionego suchotnika, [koledzy] podśmiewali się trochę, no bo do czego mógł nadawać się muskularny aktor?
Gdy sytuacja wreszcie się zmieniła, Glinka śmiał się, że był już "za stary" do ról amantów.
Również w podeszłym wieku Glinka zachowywał doskonałą formę. Zdobył nawet mistrzostwo świata weteranów w wyciskaniu sztangi na ławce. Pytany o przepis na taką formę, odpowiadał: zdrowe odżywianie. Śmiał się, że jego środkiem dopingującym jest "schabowy z sałatą plus kefir".
- Do tego należy dodać 40 mln ton przerzuconych w ciągu prawie 40 lat treningu – dodawał w "Magazynie KiF". - Dosłownie tyle. Mam zapisany w dzienniczku każdy swój trening.
Nikt się nie spodziewał, że Glinka, okaz zdrowia, zmagał się z ciężką chorobą. Lekarze wykryli u niego raka trzustki. Aktor nie zwierzał się nikomu ze swoim problemów. Optymistycznie wierzył, że uda mu się pokonać nowotwór. Bliscy (na zdjęciu poniżej żona Barbara) wspierali go w tej walce. I nawet kiedy jego stan się pogorszył, wszyscy byli dobrej myśli.
- To twarda osobowość i waleczny facet. Wierzę, że wszystko będzie dobrze i wkrótce wróci na plan – mówił Paweł Karpiński, reżyser serialu "Klan". Ale kilka tygodni później, 23 czerwca 2008 r., Marian Glinka zmarł.
- To stało się w ciągu jednej chwili, w niedzielne popołudnie, w domu aktora. Nagle zasłabł - mówiła "Faktowi" Katarzyna Romanis, reżyserka "Klanu".
- Maniek był znakomitym kolegą – wspominał go w "Gazecie Wyborczej" krytyk Witold Sadowy. - Prawym, szlachetnym, prostolinijnym i skromnym. Solidnym aktorem. Siłaczem o wrażliwym sercu. Łatwo go było zranić. Los nie był dla niego zbyt łaskawy. Stale walczył i nie poddawał się. Wiedział doskonale, co to znaczy sukces i porażka. Często powtarzał "Obrywam, ale nie uciekam". Dobrze zbudowany, wyglądał jak okaz zdrowia. Nigdy nie chorował. I oto nagle okazało się, że jest nieuleczalnie chory. Odszedł, mając lat 65.