Tam pochowano potwory z "Pana Kleksa", a Pazurze urżnięto głowę
Na stole do snookera leży ucięty łeb. Martwo wpatrują się w nas wydłubane oczy, a ucięte ręce zdają się pokazywać na drzwi – "Idźcie stąd precz, natychmiast".
Asfalt już dawno się skończył, żwirowe dróżki też. Teraz auto podskakuje na nierównej, piaszczystej drodze. Zaczynamy liczyć wypadające plomby, a przez głowę przelatuje mi myśl: Czy to koniec świata?
Wreszcie dojeżdżamy do wsi, mijamy ją i jesteśmy na miejscu – przed nami wyrasta poniemiecki ziemiański pałacyk. - Wspominałeś, że on mieszka na takim zadupiu, ale myślałem, że żartujesz - mówi Mateusz. Reszta chłopaków, Krystian i Fortuna, też nie kryje zdziwienia.
Nie ma czasu na pogaduchy, bo na podwórku pojawia się siwy, krótko ostrzyżony facet. Okulary, charakterystyczne wąsy. Papieros w kąciku ust. Na oko po sześćdziesiątce. To zapomniana legenda polskiego kina, do której pielgrzymujemy: Janusz Król.
"Garmażerka"
Charakteryzator, konstruktor, scenograf, animator, pionier efektów specjalnych w polskim kinie. Artysta. Członek Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Którego określenia by nie użyć, będzie opisywać Króla. Pracował przy dziesiątkach filmów, seriali i przedstawień. To on jest twórcą kultowych potworów z "Klątwy Doliny Węży" czy "Pana Kleksa w kosmosie".
Kiedy Wytwórnia Filmów Fabularnych we Wrocławiu zaczęła podupadać, Janusz Król postanowił cały swój zawodowy dorobek przenieść w bezpieczne miejsce. Ratował, co się dało.
- Sprowadziłem się tu z rodziną 20 lat temu. Poszedłem do wójta i powiedziałem, że szukam przestronnego domu z zabudowaniami, ale nie mam pieniędzy. Musiałem go nieźle rozbawić, bo mnie nie spławił – tłumaczy.
Padło na wyeksploatowany poniemiecki pałacyk, który po II wojnie światowej przerobiono na wiejską szkołę. Posiadłość stała się dla Króla swoistym "head & shoulders" - azylem, pracownią i magazynem w jednym.
Wchodzimy do środka i trafiamy do innego świata. Wnętrze części budynku, gdzie rezyduje mistrz, przywodzi na myśl przeładowane detalami scenografie filmów Wojciecha Hasa czy Mario Bavy. Rozbiegamy się podekscytowani niczym banda smarkaczy po Disneylandzie.
Wszędzie piętrzy się stary sprzęt audio-wideo, projektory, lampy, stoły montażowe. Szkice, projekty, manekiny, fotografie. I najważniejsze – rekwizyty z jego filmów. Chaos jest pozorny, bo w rzeczywistości wszystko jest przemyślane i ma swoje miejsce. Z głośników leniwie sączy się jazz.
Na wielkim stole do snookera, stojącym na środku "gabinetu" wielkości małej kawalerki, leżą urżnięta głowa Pazury z "Nienasycenia" i rogi demona z klipu "Dziewczyna szamana" Steczkowskiej. Dalej gałki oczne, ucięte ręce, lateksowe twarze.
- Nazywam to "garmażerką" – rzuca figlarnie Król.
Po prawej stronie od drzwi są magazyn i pracownia. Nikt z nas nie próbuje ukryć podniecenia. Półki metalowych regałów uginają się pod niezliczonym kuframi i pudłami podpisanymi "Niedźwiedź" czy "Ptyrodont". Wciśnięty w róg pomieszczenia, gapi się na nas neandertalczyk z pierwszej reklamy Playa.
- Panie Januszu, a co z szopą? Kolega, który był u pana kilka lat temu, wspominał, że to coś ekstra. Podejdziemy? – pytam błagalnie i odruchowo kieruję się w stronę wyjścia.
Król posępnieje: - Są tam największe stwory, na które tu nie starczyło miejsca. Ale zawaliła się kilka lat temu.
Niemal łkam w myślach. Zerkam na Fortunę. Ma minę, jakby ktoś właśnie zamordował mu matkę.
- Czy był tam ten wielki smok z "Klątwy Doliny Węży"? – upewniam się.
- Nie, jego akurat trzymam w wiacie na podwórku. Chcecie zobaczyć?
Kuna z Doliny Węży
- Zrobiłem takie dwie. Jedną spalono w Kijowie. Robili tam próby z efektami specjalnymi. Ta zagrała w Błędnych Skałach, gdzie odbywała się postprodukcja "Klątwy" - sapie Król pomagając nam wytaszczyć łeb potwora na światło dzienne.
Nagle tężeje i krzyczy do syna: - Barnaba! Zobacz, ta cholera znowu tu była. Zżarła mu oko!
Cóż to za potwór tu grasuje? Okazuje się, że chodzi o panoszącą się w okolicy kunę. Na szczęście ślepie wielkości piłki do tenisa szybko się odnajduje. Zwierzak przegryzł tylko lateksową powiekę.
- Smok miał początkowo wić się w powietrzu nad Kolbergerem i Sałacką. Opracowałem trajektorię poruszania się w skalnym labiryncie, wymyśliłem system sterowania, animację. Jednak do podpisania umowy na te "ekstrawagancje" nie doszło – wspomina.
Ustawienie kilkumetrowej poczwary na specjalnym statywie zajmuje nam godzinę. Swoje waży. Mimo 30 lat na karku ruchome elementy tułowia i głowy są w pełni sprawne. Całość robi niesamowite wrażenie.
- Nie dostałem też obiecanej ekipy. Ostatecznie obsługiwało go trzech kaskaderów, którzy podnieśli go na linie, pirotechnik odpalił dymy, a ja zdalnie głowę. Z kasy, jaką miałem do dyspozycji, i tak wycisnęliśmy maksa – ocenia Król.
Gorączkowo fotografujemy. MMS-sy, Facebook, Insta story.
- Na "Klątwę Doliny Węży" zabrał mnie tata. To był jeden z pierwszych filmów, jakie zobaczyłem w kinie. Umierałem ze strachu, jak smok pojawił się na ekranie. A teraz mogę go dotknąć. Niesamowite – szepcze pod nosem Krystian pstrykając kolejne zdjęcia.
Król nie chce, żeby potwór wylądował z powrotem w magazynie zewnętrznym. Kuna nie zostawi go w spokoju.
- Wiecie co, przenieście go do pracowni. Muszę doprowadzić go do porządku. Tam będzie mu lepiej - ocenia.
Panie, my tu kino moralnego niepokoju robimy
Siedzimy w środku. Żona pana Janusza i wnuczka przynoszą kawę i ciasto. Oglądamy zdjęcia z planów filmów, nad którymi pracował. Król chętnie opowiada o swoim fachu. Sypie anegdotkami jak z rękawa. Ma niesamowitą pamięć do detali. Początkowo zajmował się scenografią teatralną, pracował też jako designer i szef prototypowni w biurze wzornictwa przemysłowego.
- Koledzy dostrzegli, że mam łatwość łączenia technik filmowych, plastycznych oraz inscenizacyjnych. I tak to się zaczęło – wspomina.
Rob Bottin, Rick Baker czy Stan Winston - na Zachodzie spece od analogowych efektów specjalnych to gwiazdy na równi z reżyserami czy aktorami. Ich rzemiosło już dawno wyniesiono do rangi sztuki. Król nie był gorszy, ale miał pecha. Urodził się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie.
Polskie efekty specjalne hartowały się w znoju, atmosferze pogardy i przy chronicznym braku odpowiednich materiałów.
- Dwa lata zajęło mi znalezienie u nas odpowiedników substancji, których używano na Zachodzie. Pamiętam, jak w telewizji technolog z zakładów chemicznych Nowa Sarzyna żalił się, że nikt nie chce kupować polskiego silikonu. Kilka dni później wracałem od niego z trzema beczkami. Przydały się przy "Kleksie".
Przeszkodą okazała się też sama branża. W Polsce przez wiele lat zawód specjalisty od efektów specjalnych w ogóle nie istniał. W bazie Filmpolski.pl Król często figuruje jako "konsultant", choć od początku do końca był autorem kreacji.
Inną sprawą było podejście ówczesnych twórców.
- Nie byli zainteresowani takimi filmami. Część wprost mówiła, że to "jarmarczna rozrywka". Liczyły się tylko kino moralnego niepokoju, symbolizm i martyrologia. Kiedy już kręcili science fiction czy horror, niektórzy z nich po omówieniu i zatwierdzeniu projektu nie odwiedzali pracowni. Nie pojawiali się też podczas kręcenia scen z efektem – tłumaczy Król.
No i najważniejsze. Nikt nie wykładał w filmówce takiego przedmiotu. Król musiał do wszystkiego dojść sam. Często metodą prób i błędów.
- Kiedy przygotowywaliśmy się do kręcenia "Białego smoka", poleciałem do Los Angeles. Przy okazji kupiłem kilka podręczników. W Polsce można było o tym pomarzyć.
Pytany o największą bolączkę zawodu, bez zastanowienia odpowiada: Czas!
- Mało kto zaprzątał sobie głowę faktem, że projektowanie, zebranie materiałów, opracowanie technologii, znalezienie podwykonawców, a w końcu wykonanie efektu zajmuje miesiące. Ja dostawałem np. dwa tygodnie albo mniej. A na aranżację, jak poprawienie po kimś stworów z "Pana Kleksa", jeden dzień. Bo samolot do Chin czeka.
Pieniądze, a raczej ich brak, też odegrały ważną rolę. Często gwarantowana kwota, za którą można było stworzyć coś na miarę Hollywood, szybko topniała, a Król musiał improwizować. Wykładanie środków z własnej kieszeni było nagminne.
- Byłem zawodowym sponsorem, bo tylko jeden na trzy filmy przynosił zysk – wspomina.
Komedia "Od pełni do pełni" z 2012 r. to ostatni film w dorobku Króla: - Dziś wszystko robią komputery. Filmowych zleceń praktycznie nie ma.
Król od wielu lat zajmuje się projektowaniem wnętrz. Wykonuje też industrialne lampy. Jego klientami są m.in. artyści z pierwszych stron gazet.
Ostatni rok zajął mu, jak mówi, projekt życia. Na zlecenie Narodowego Centrum Kultury Filmowej w Łodzi zrekonstruował bio-pleograf "ojca polskiej kinematografii", Kazimierza Prószyńskiego. Aparat do kręcenia i wyświetlania filmów, opatentowany dwa lata przed publicznym pokazem kinematografu braci Lumière, Król odtworzył przy użyciu technik z końca XIX.
Już niedługo zostanie nim nakręcony remake "Powrotu birbanta", pierwszego polskiego filmu.
Cmentarzysko polskiego kina
Nie dajemy za wygraną i chcemy jeszcze rzucić okiem na szopę, ale trafiła kosa na kamień. Król próbuje nas zbyć: - Barnaba, pokaż im lepiej strych, tam jest ciekawiej.
Wchodzimy po trzeszczących schodach. Mijamy kolejne urządzenia, wielkie warzywa z reklamy Winiar. Pod dachem jest diabelnie gorąco. Niektóre deski są spróchniałe, wszystko trzeszczy. W promieniach słońca przedostającego się przez szpary wiruje kurz. Spotykamy robota Franciszka z "Syntezy" Wojtyszki, dzwony z "Odwetu" Zygadły, denata z "Europa, Europa" Holland.
Schodzimy. Podejmujemy jeszcze jedną próbę pod hasłem: Szopa, chcemy szopy! W końcu gospodarz kapituluje.
- Ale ja nie idę. Dostałbym apopleksji - zastrzega.
Barnaba odpala kosiarkę. Niepotrzebnie, bo chaszcze nie są aż tak wysokie. Wchodzimy do zagajnika nieopodal pałacyku. Duchota, komary nie mają litości. Jest! Ale widok rozdziera serce - wejście tarasują deski i jakieś żelastwo, a wszystko porośnięte jest chwastami. Żeby dostać się do środka potrzeba ciężkiego sprzętu i wykwalifikowanych ludzi.
– Zapadła się kilka lat temu podczas nawałnicy – tłumaczy syn pana Janusza. – Stań w tym miejscu – pokazuje ręką. – Widzisz? Tam w rogu stoi Plazmat z "Pana Kleksa w kosmosie".
Podzielił los bestii z "Białego smoka", Golema z "Pana Samochodzika i praskich tajemnic" i wielu innych. Jesteśmy na cmentarzysku polskiego kina gatunkowego.
- Tata wielokrotnie chciał przekazać je jakiejś instytucji. Kiedyś nawet jedno muzeum wzięło byka z "Quo Vadis". Kiedy wrócił do nas, był cały zżarty przez robaki. Zupełnie zniszczony.
Patrzymy na siebie porozumiewawczo. Bezradność miesza się z wściekłością. Przecież miejsce tego wszystkiego jest w pieprzonym muzeum. Choćby takim, jakie Czesi ufundowali słynnemu Karelowi Zemanowi.
Pod tym względem mentalnie tkwimy wciąż w średniowieczu. W czym Król był gorszy? Że nie był Andrzejem Wajdą? Że szedł pod prąd i nie robił "sztuki"?
- To nie na moje nerwy. Idę zajarać – rzuca Fortuna.
Obok szopy stoi budyneczek, który za czasów szkoły służył za mieszkanie nauczyciela
- Tutaj Vader robił teledysk do "Helleluyah (God Is Dead)". Tata zrobił scenografię, a ja w nim zagrałem małego Mesjasza. Miałem 10 lat – wspomina Barnaba.
Wracamy do samochodu. Mijamy jeszcze wiekowe drzewo, na którym znajduje się pokaźny domek. Wygląda jak dekoracja z jakiegoś amerykańskiego filmu dla młodzieży z lat 80. - Piotr Stasik będzie kręcił film o Prószyńskim właśnie w tym domku i pracowni taty. Za kilka dni przyjeżdża na zdjęcia próbne – mówi Barnaba.
- Nic nie widać, prawda? – Król zaciąga się kolejnym papierosem. - Od dawna tam nie chodzę. Nie chcę się niepotrzebnie denerwować.
Idziemy do środka po plecaki i sprzęt. Jestem już w sieni, kiedy Krystian przytomnie zauważa.
- Nie zapomnieliśmy o czymś?
Rzeczywiście. Autografy. Przecież od tygodnia suszyłem mu głowę, żeby wziął ze sobą wodoodporny flamaster.
Po chwili na desce kreślarskiej rośnie stos DVD, Blu-ray, kaset wideo i plakatów. Mam wrażenie, że z twarzy Króla na sekundę spada maska twardziela.
Starannie kaligrafuje imię i nazwisko, dopytuje skąd pochodzą afisze. Chyba pierwszy raz szczerze się uśmiecha. Po chwili siedzimy w aucie. Król odpala kolejną fajkę, życzy szczęśliwej podróży. W przyszłym roku wybiera się do Gdyni na festiwal. 20 lat temu miał tam wystawę.
Jedziemy w milczeniu. Ciszę przerywa Mateusz.
- Przynajmniej kuna nie dorwie już smoka.