*"Mój tydzień z Marilyn" powstał na podstawie tak samo zatytułowanej książki Colina Clarka. Młodego chłopaka, który miał okazję pracować z wspaniałą MM na planie obrazu "Książę i aktoreczka" Lawrence'a Oliviera. Jak później przekonywał w swych wspomnieniach, nie tylko pracował.*
Kto liczy na biograficzną opowieść, a szczególnie pikantną czy kontrowersyjną, będzie zawiedziony. Prawdę mówiąc, nie wierzę jednak, że ktoś może być tym filmem rozczarowany. Historia Marilyn jest tu pretekstem, a zarazem symbolem wielkiego Hollywoodu i potęgi srebrnego ekranu. To swoista, pełna uroku bajka o zagubionej, smutnej dziewczynce, która została księżniczką. I choć nie do końca radzi sobie w nowym świecie, nie potrafi mu się oprzeć.
Film Simona Curtisa ogląda się z niemal dziecięcym entuzjazmem, zachwycając się rozmaitymi drobiazgami. Wystudiowanymi ujęciami, strojami, angielskimi krajobrazami, wysmakowanym humorem, a przede wszystkim aktorami. Michelle Williams bywa niebywale apetyczna i uwodzicielska, "gdy staje się nią". Ale właśnie... bywa. Show kradną jednak kapitalny Kenneth Branagh i przede wszystkim bezbłędna Judi Dench.
Nie jest to głęboka analiza show-biznesu czy pogłębiona historia jednej z największych gwiazd kina. To lekka, pełna wdzięku i uroku opowiastka. Oko zalotnie puszczone do X muzy. "Mój tydzień z Marilyn" to hołd dla Hollywood, jego mitów i blichtru. Swoista laurka, list miłosny. Piękny i magiczny.