Zaskakująco dobry restart Gwiezdnej Wędrówki
J.J. Abrams, okrzyknięty filmowym królem Midasem, po raz kolejny udowodnił, że nawet tak wyeksploatowany temat jakim jest „Star Trek”, gdy tylko wpadnie w jego ręce, staje się kurą znoszącą złote jaja.
09.07.2010 12:08
Twórca takich hitowych seriali jak: „Lost: Zagubieni”, „Agentka o stu twarzach”, „Fringe”, a także filmów: „Projekt: Monster” czy „Mission Impossible 3” udowodnił, że każdy jego projekt okazuje się sukcesem. Gdy zgodził się na wyreżyserowanie kolejnego „Star Treka” początkowo pojawiły się obawy. Czy opłaca się wskrzeszać umierającą serię, która po finansowej porażce poprzedniego filmu „Star Trek: Nemesis” na wiele lat skutecznie zniechęciła wytwórnię do myślenia o kontynuacji? Czy wizja śmiałego reżysera nie zdenerwuje fanów serii, czy nie będą się oni dopatrywać sprzeczności, zmian, z którymi będzie im się ciężko pogodzić? Obawy okazały się na szczęście bezpodstawne.
Jedenasty „Star Trek” opowiada historię dziewiczej podróży młodej załogi na pokładzie statku kosmicznego U.S.S. Enterprise. Losy galaktyki znajdują się w rękach zaciekłych rywali - Jamesa Kirka (Chris Pine), szukającego dreszczu emocji chłopaka z Iowa oraz wychowanego w społeczeństwie odrzucającym wszelkie emocje Spocka (Zachary Quinto). Odmłodzona załoga musi stawić czoło romulańskiemu przeciwnikowi Nero, który po przeniesieniu się w czasie postanowił zemścić się na, z pozoru nieczułym, Spocku.
Fabuła jest wciągająca i stanowi tzw. prequel pierwszego serialu „Star Trek” z 1966 roku. Nowemu filmowi bliżej jednak do „Star Wars” niż do klasycznych odcinków serialu nie tylko za sprawą świetnych efektów specjalnych, które po raz pierwszy w takiej ilości pojawiły się w „Star Treku”, ale także za sprawą dynamiki, której często brakowało w odcinkach.
Młodość głównych bohaterów, ich motywacje i wybory, które zaważą o przyszłości i karierze na statku Enterprise, zostały sensownie ukazane. Cieszy obecność na ekranie „starszej wersji” Spocka, którego zagrał weteran „Star Treka”, Leonard Nimoy. Zabieg ten sprawił, że nowy film jest pomostem pomiędzy… odrodzoną serią (bo bez wątpienia kolejne filmy powstaną, wystarczy spojrzeć na wpływy z pierwszego weekendu), a klasyczną serią, w której Leonard Nimoy grał jedną z głównych ról.
Powracając do fabuły „Star Treka 11” należy wspomnieć, że wątek podróży w czasie, ku mojemu zdziwieniu, został bardzo poplątany. Po obejrzeniu nowych odcinków serialu „Lost: Zagubieni” oczekiwać można było po J.J. Abramsie sensowniejszego ukazania tego motywu.
Wizualnie film prezentuje się znakomicie. Wnętrza statku wyglądają niezwykle nowocześnie, a przy tym… bardzo sterylnie. Widz ma wrażenie, że załoga chodzi po centrum handlowym. Z pewnością taką scenerią reżyser chciał się przypodobać młodym odbiorcom. Model statku został unowocześniony, jednak przy tym nie sprawia monumentalnego wrażenia, jakie się miało podczas oglądania np. serialu „Star Trek: Następne Pokolenie”.
Muzyka i efekty dźwiękowe są na odpowiednim poziomie, jednak brakuje zapadającego w pamięci motywu przewodniego, choćby takiego jak we wspomnianym już serialu „Star Trek: Następne Pokolenie”, który w Polsce jest najbardziej kojarzony z omawianą serią.
Podsumowując, jedenasty film pełnometrażowy „Star Trek” nie zdumiewa, ale też nie rozczarowuje. Spodoba się zarówno starym weteranom serii jak i przyciągnie na pokład statku „Enterprise” nowych, młodszych widzów. A o to chyba J.J. Abramsowi chodziło.