- Jeszcze niedawno śpiewał Pan piosenkę "Jestem jak motyl", która święciła triumfy popularności na listach przebojów. Postanowił Pan kontynuować ten muzyczny wątek, czego owocem jest nowa płyta „Mam prawo...czasami...banalnie”. W jakim klimacie jest utrzymana?
Przypomina trochę piosenkę "Jestem jak motyl". Muzykę skomponowali zresztą ci sami ludzie, Krzysiek Niedźwiedzki, Marcin Lamch, Przemysław Pacan. Słowa napisali zaprzyjaźnieni ze mną artyści - Jan Nowicki, Jan Wołek, Andrzej Poniedzielski, Krzysztof Nowak. Jeden tekst popełniłem ja sam. Generalnie piosenki umieszczone na płycie opowiadają o życiu, miłości, śmierci...i piciu wódki...
- Brzmi intrygująco. Jednym słowem muzycznie „jest dobrze”, a jak zapowiada się rok 2011 pod względem „fabularnym”?
Czekam na premierę filmu „Milion dolarów” w reżyserii Janusza Kondratiuka. Mój bohater, Tomuś, jest muzykiem, który przygrywa na weselach oraz innych imprezach okolicznościowych. Mogłem więc sobie pośpiewać również na planie. Poza tym wejdzie na ekrany film Konrada Szołajskiego pod roboczym tytułem „Kop głębiej” - zabawna komedia, poruszająca sprawy polsko-niemieckie. Do swojego przedwojennego domu na Mazurach przyjeżdżają Niemcy. Budzi to podejrzenia i niepokój mieszkających tam aktualnie Polaków, którzy boją się, że Niemcy odbiorą im dom. A oni chcą tylko ekshumować dziadka, który został pochowany w ogrodzie. Oprócz mnie w komedii tej zagrali też m.in. Roman Kłosowski, Ryszard Ronczewski, Krzysztof Tyniec, Marzena Kipiel Sztuka. Co jeszcze? W planach jest film będący historią dwojga dojrzałych ludzi, którzy w wyniku zbiegu okoliczności podróżują razem ze Śląska nad morze. A są do siebie kompletnie niedopasowani: on - były górnik, taksówkarz, ona – kobieta znanego malarza. Choć mentalnie dzieli ich
olbrzymia przestrzeń, coś się jednak między nimi zawiązuje. To może być piękny film. Tyle mogę powiedzieć, reszta póki co, nich zostanie milczeniem.
- Zapowiada się bardzo pracowity rok. Ale zatrzymajmy się jeszcze nad tym, który właśnie mija. Jak miewa się Pan, Panie Andrzeju, półtora roku po ślubie?
Cóż? Jestem o półtora roku starszy, w związku z czym mam więcej przeżyć i wspomnień. Jest w porządku. W tym czasie nie wyszło na jaw nic nadzwyczajnego, czego byśmy z Anitą o sobie nie wiedzieli.
- A co z odwleczoną w czasie podróżą poślubną? Odbyła się?
W marzeniach, wirtualnie. Niestety, ja pracuję w nadmiarze, Anita również. Kiedy ona pracuje, ja mam wolne i odwrotnie. A specyfika naszej pracy nie bardzo pozwala na odmawianie, bo to potem rzutuje na kolejne projekty. Musi być coś naprawdę ważnego, żeby odmówić. Ciągle więc ta podróż przed nami. Podczas wakacji byliśmy co prawda w Chorwacji, ale odpoczynek wymuszony został moją kontuzją. Po operacji biodra dość długo chodziłem o kulach. * - A wcześniej dużo Pan chodził?*
Niestety, przyznaję, że w ogóle mało chodzę. W zasadzie wszędzie jeżdżę – z planu na plan, z domu na plan, z domu do teatru. Pod tym względem nie jest to zdrowy i higieniczny zawód. Dodajmy do tego jedzenie serwowane przez catering na planie. Nawet jak człowiek nie jest już głodny, to po 12 godzinach siedzenia, często je z nudów. I tak się tyje! A później konieczna jest operacja biodra.
- Na szczęście wszystko dobrze się skończyło...
Operacja została świetnie przeprowadzona przez zespół lekarzy w Piekarach Śląskich. Fantastyczna klinika, doskonała opieka, najnowocześniejsze metody operacyjne, rewelacyjne endoprotezy. Wszystkim, którzy mają podobne kłopoty, polecam - jedźcie do Piekar. Właśnie tam przeprowadza się operacje sportowcom, którzy doznali kontuzji. Służba zdrowia nie jest tak zła, jak się o niej mówi. Poza tym to ciężka praca. Po tym jak wyszedłem ze szpitala coraz bardziej doceniam służbę zdrowia.
- A czy z biegiem lat coraz bardziej docenia Pan również aktorstwo?
Aktor nie jest dla mnie kimś nadzwyczajnym. To taki sam zawód jak szewc, kolejarz, czy krawiec...
- Wybierając aktorstwo poszedł Pan w ślady starszego brata Mikołaja...
Gdyby nie Mikołaj i jego pasja związana z teatrem, nigdy by mi do głowy nie przyszło, żeby zostać aktorem. Ba! Nie podejrzewałem nawet, że aktorstwo to zawód. W latach 60-tych, w naszej małej podkrakowskiej Alwernii, 15-letni chłopak, jakim wówczas byłem, miał świadomość obecnego 10-latka. Zamknięcie, żelazna kurtyna, brak wiadomości ze świata. Do dyspozycji „Gazeta Krakowska”, „Dziennik Ludowy” i „Kobieta i życie”, gdzie na ostatniej stronie zamieszczano plotki o panach i paniach, nędzny odpowiednik dzisiejszych tabloidów.
- Ale wyfrunął Pan w świat...to znaczy do Krakowa...
Postanowiłem zdawać do szkoły teatralnej, bo Mikołaj już w niej był. Odwiedzałem go kilkakrotnie. Na jednej ze studenckich imprez spotkałem zaczynającego swą wielką karierę Janka Nowickiego, który zapowiedział, że będę aktorem. A byłem wtedy zaledwie licealistą i jako jedyny słuchałem tego, co Janek opowiadał. Wtedy Halinka Wyrodek zwróciła Jankowi uwagę: „On nawet nie jest aktorem!”. „Ale będzie!” – odparł Janek. Jak widać wziąłem sobie jego słowa do serca. Z jednej strony dziękuję Jankowi, obecnie mojemu wielkiemu przyjacielowi, z drugiej, czasami mam do niego o to pretensje (śmiech). * - Odczuwa Pan zawód, że został aktorem?*
Nie, ale bronię się przed powagą traktowania aktorstwa jako zawodu wybranego, a ludzi, którzy go wykonują, jako naznaczonych szczególnym posłannictwem. Zresztą na początku moje podejście było typowo zabawowe. Dostałem się do szkoły nie po to, żeby zostać aktorem, ale po to, żeby w niej być. A to zasadnicza różnica. Po prostu bardzo mi się w szkole teatralnej podobało. Ładne dziewczyny, fajne zajęcia, no i nie było matematyki! Człowiek się wygłupiał, czasem coś zaśpiewał. Nie czułem, że jestem na uczelni, która wykształci mnie na aktora.
- A jak się Pan poczuł, gdy dowiedział się, że jedna, a potem druga córka wybrały ten sam zawód. Była satysfakcja?
Nie. Za dużo wiem o tym zawodzie, żeby odczuwać jakiekolwiek zadowolenie. Nie jest on tak piękny i fantastyczny jak niektórzy sądzą. Częściej zamiast satysfakcji sprawia wiele bólu, przykrości i rozczarowań. Oczekiwań jest wiele, a rzeczywistość potem bezlitośnie je weryfikuje. Ty marzysz o Hollywood, a ci z Hollywood marzą o czymś jeszcze większym. Człowiek ciągle jest niespełniony, bo mu się wydaje, że jego życie zacznie się od jutra. Nie! Życie będzie takie samo jak wczoraj. Może być jedynie gorsze, a nawet jak będzie lepsze, to i tak będziemy niezadowoleni. Kresu marzeń nie ma!
- Należy Pan do osób, które żyją teraźniejszością?
Staram się, ale to trudne zadanie. Człowiek jest skomplikowaną naturą, nie wystarcza mu to, co ma. Ciągle dążymy do tego, żeby coś się skończyło. Nie zdajemy sobie sprawy, że to „dzisiaj” przecieka nam między palcami i jesteśmy o jeden dzień starsi. Ledwie była wiosna, a już jest środek zimy. Po dziesięciu latach okazuje się, że człowiek nie ma żadnych wspomnień, oprócz tych, że stale pędził do przodu.
- Czy, jako rodzinny autorytet, doradza Pan swoim córkom w kwestiach zawodowych?
Tylko wtedy, kiedy same o to proszą. Nigdy niczego nie narzucam. Każdy aktor jest indywidualistą. Nie ma idealnych recept w rodzaju „jak jedno z drugim wymieszasz i podgrzejesz, to stworzysz dobrą rolę”. Składa się na to wiele czynników. Poczynając od tego, czy się ma tak zwany talent i charyzmę. Szkoła teatralna nauczyć może techniki – jak się śmiać, ruszać przeponą i odpowiednio wyćwiczyć aparat mowy. Cóż? Tego samego można nauczyć też małpę. Nie mam żadnych złotych rad.
- Co Pana zdaniem jest lepsze – pochwała czy krytyka?
Wszystko zależy od człowieka. Na jednego lepiej działa bat i wytykanie mu - „Ty mendo, jesteś zerem!”, na drugiego przeciwnie. Chwalenie niektórych aktorów spowoduje, że będą lepsi, u innych uśpi czujność, bo zaczną myśleć, że są genialni. W pamięci utkwiła mi maksyma, wypisana na ścianie w garderobie Witolda Nowickiego w Filharmonii Narodowej - „Nie staraj się zadyrygować lepiej niż inni, bo zadyrygujesz gorzej niż potrafisz”. Dotyczy to również aktorów - nie staraj sie zagrać lepiej niż inni, bo zagrasz gorzej niż potrafisz.
- Aktorstwo bywa chyba frustrujące, zwłaszcza gdy nie widać efektów własnej pracy...
Mało tego, efekty te są niewymierne. W dodatku ciągle trzeba się wystawiać na krytykę. A odkąd mamy internet stało się to jeszcze bardziej dojmujące. Na przykład, kiedy człowiek przeczyta o sobie, że „jest starym bucem, który nie wiedzieć czemu ożenił się z młodą dupą, która pewnie poleciała na jego forsę”. To przykre i dla słabszych organizmów czasem może być śmiertelne. Na szczęście nie traktuję serio tego, co ci anonimowi palanci wypisują.
- Anonimowość sprawia, że są bezkarni...
Mogą napisać wszystko, co im ślina na język przyniesie i obrażać do woli. Cóż im zależy powiedzieć, że Józek ma chorobę weneryczną albo aids? Przecież nie biorą odpowiedzialności za swoje słowa. Uważam, że trzeba coś z tym zrobić. Internet jest genialną rzeczą, ale czasami wykorzystywaną w sposób paskudny.
- Kija ma dwa końce, a nóż może posłużyć zarówno do pokrojenia chleba jak i do zabicia człowieka... Otóż to. Tylko od nas zależy jak będziemy wykorzystywać internet. Fantastyczne, że w jednej sekundzie możemy połączyć się z całym światem - wejść do biblioteki, muzeum, czy sprawdzić menu w restauracji w Nowym Jorku. Ale są też bardzo ciemne strony tego wynalazku. Na przykład pedofile, którzy wykorzystując łatwowierność dzieci, podszywają się pod ich rówieśników. Przed podobnymi zagrożeniami ostrzegała akcja „Stop przemocy w internecie”. Sam brałem w niej udział występując w spotach reklamowych. No cóż, z internetem jest jak z demokracją, o której Winston Churchill mawiał, że jest najgorszym ustrojem, ale lepszego nie wymyślono.
- Ale jak widać Pan, jak również Jan Nowicki czy Andrzej Łapicki w ogóle się tym, co anonimowi internauci o was wypisują, nie przejmujecie ...
Nie ma sensu! Tyle lat jestem w tym zawodzie i tyle się o sobie nasłuchałem – dobrego i złego – że zdążyłem się zahartować. Poza tym bardzo rzadko czytuję te bzdury.
- Lepiej sięgnąć po dobrą książkę...
Pewnie. A odkąd zająłem się „Hurtownią książek”, co tydzień czytam trzy książki, co przy moim trybie pracy nie jest łatwe. Nastawiam więc budzik na 4. rano, czytam do 9.,jadę do telewizji i opowiadam o tym, co przeczytałem. Co jest zajęciem odpowiedzialnym, stresującym i wymagającym uważnego czytania. Prywatnie, jeśli książka nam się nie podoba, rzucamy ją w kąt. A ja muszę ją przeczytać i coś sensownego na jej temat powiedzieć. W końcu rozmawiam z autorami i recenzentami tych książek.
- Które z przeczytanych książek były na tyle ciekawe, że mógłby je Pan polecić innym.
Niewątpliwie byłaby to debiutancka książka Małgosi Rejmer „Toksymia”, składająca się z kilku łączących się ze sobą opowiadań. Rzecz dzieje się na Grochowie i, jak sama nazwa wskazuje, dotyczy toksycznego życia, ludzi, którzy są trochę toksyczni, albo psychicznie nadwerężeni. Ucieszyłem się, gdy się okazało, że ma powstać z tego film. Świetną książką jest „Aleja Niepodległości” Krzyśka Vargi. Bardzo osobista, mimo że autor się od tego odżegnuje. Ciekawy jest Łukasz Orbitowski, młody pisarz z Krakowa, pisujący książki z dziedziny fantastyki. Polecam go, choć sam za fantastyką nie przepadam. Nie znoszę „Harry Potterów” i tych wszystkich cudów, które się teraz pisuje i przenosi na ekran. Jest jeszcze Sylwia Chutnik i cała masa literatury, której nie znałem wcześniej, bo nikt mnie do jej przeczytania nie zmusił.
- Jednym słowem jest Pan ostatnio człowiekiem niezwykle oczytanym...
Ba! Jak obliczyłem, w niespełna pół roku przeczytałem 10 tysięcy stron!
- Czyli zawyżył Pan średnią krajową i wyręczył w czytaniu tzw. statystycznego Polaka.
Nie tylko statystycznego Polaka, swoją statystykę również poprawiłem (śmiech).
* - Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz*