Banda dziwaków i ocean
„Podwodne życie ze Stevem Zissou” jest długie i głębokie jak ocean, monotonne i jednostajne jak podróż statkiem.
Uspokaja i wywołuje chorobę morską. Nic dziwnego! Akcja filmu dzieje się wśród bezkresnych wód, a kapitana Zissou gra „mistrz kamiennej twarzy” – Bill Murray („Między słowami”, „Broken Flowers”).
Inspiracją dla postaci głównego bohatera stał się sławny francuski oceanograf – Jacques Costeau. Postać legenda. Pływał on na jednej z najsłynniejszych łodzi świata – „Calypso”, przypominającej laboratorium i studio telewizyjne. Podczas swoich podróży kręcił filmy dokumentalne opowiadające o życiu pod wodą. W trakcie jednej z wypraw, w katastrofie hydroplanu, utracił swojego syna i współpracownika – Filipa.
Wes Anderson („Genialny klan”) ofiarował kapitanowi Zissou podobną do „Calypso” łódź - „The Belafonte”, załogę z żoną i synem na czele, stroje płetwonurków i kamerę do tworzenia filmów dokumentalnych. Następnie wysłał całą gromadę w bezkresną podróż oceanem ku chwale Cousteau – swojego idola z lat dziecinnych. Nie ubrał jednak kapitana Zissou w błyszczące szaty, a raczej w znoszony kubrak. Ukazał sławnego oceanografa u progu emerytury.
Filmy Zissou nie odnoszą już sukcesów, podczas ostatniej wyprawy ginie jego najlepszy przyjaciel, odchodzi żona (demoniczna Anjelica Huston) i jakby tego było mało, pojawia się nieślubny, niechciany syn. Zissou nie poddaje się jednak. Mimo problemów finansowych organizuje kosztowną ekspedycję… Chce udowodnić krytykom i całemu światu, że dalej potrafi kręcić dobre filmy. Chce również schwytać krwiożerczą rybę, która pożarła jego przyjaciela.
„Podwodne życie ze Stevem Zissou” obfituje w wątki dramatyczne i przygodowe. Anderson sprawnie nakreślił konflikty głównego bohatera na poziomie relacji ojciec – syn, mąż – żona i kapitan – załoga. Zissou to „zapomniany stary pan bez przyjaciół, bez żony i użalający się nad sobą”, który przejdzie jednak wzorową inicjację.
Załoga z kapitanem na czele dozna wielu przygód i tragedii. Będą piraci, porwania, kradzieże, pogonie za rekinem i na koniec śmiertelny wypadek syna Zissou – Neda (w tej roli Owen Wilson).
Anderson nakręcił „Podwodne życie ze Stevem Zissou” na popularnych kliszach – gwarantach lekkiej i przyjemnej rozrywki. Z premedytacją je jednak prześwietlił. Ani reżysera, ani wykreowanych przez niego postaci (a już tym bardziej samego widza) fabuła w ogóle nie interesuje! Z jednej strony „Podwodne życie ze Stevem Zissou” przepełnia „urocza nuda” rodem z filmów Jarmuscha. Bohaterowie filmu wykonują, jakby wcześniej zaprogramowani, jakieś czynności, doznają jakiś emocji, ale ich twarze są kamienne, niezmienne i bez wyrazu…nawet gdy uśmiechną się nieznacznie lub popatrzą z nostalgią w horyzont.
Przy okazji jednak cały wykreowany przez Andersona świat jest niezwykle barwny i oryginalny, aż do granic groteski. Załoga Zissou to banda dziwaków o nietuzinkowej aparycji i zaskakujących nawykach. Szef ochrony statku – głośny muzyk Seu Jorge, cały dzień spędza z gitarą, śpiewając przetłumaczone na portugalski przeboje Davida Bowie, zamiast czuwać nad bezpieczeństwem „The Belafonte”. Podobne światy tworzyli już chociażby Jeunet i Caro („Delicatessen”, „Miasto zaginionych dzieci”). Anderson wzbogacił… dodatkowo swoją wizję o animacje. Podwodne krainy ukazywane w filmie nie istnieją naprawdę. Zostały wykreowane przez Henry’ego Selicka, specjalistę od animacji, który współpracował między innymi z Timem Burtonem.
Świat Zissou i jego załogi to kraina na poły realna, na poły bajkowa, ulepiona z fantazji. Azyl dla marzycieli, którzy chcieliby „móc oddychać pod wodą”.
„Podwodny świat ze Stevem Zissou” zawiera szczególny rodzaj humoru. Tak jak wszystko w tym filmie, tak i humor rozlewa się powoli, trzeba wyławiać go wędką niczym węgorza. Bywa trochę abstrakcyjny.
Anderson zgromadził na planie całą śmietankę aktorską (m.in. Bill Murray, Owen Wilson, Anjelica Huston, Cate Blanchett, Jeff Goldblum, Willem Dafoe). Wszyscy świetnie sprawdzili się w groteskowych rolach, tworząc niezapomniane sylwetki swoich bohaterów. Trzeba przyznać, że „Podwodne życie ze Stevem Zissou” wyróżnia się na rynku komedii swoją nietuzinkową stylistyką. Nic nie zmieni jednak faktu, że ciągnie się jak flaki z dwugodzinnym olejem. Łatwo zagubić się w labiryncie fabuły – spiętrzeniu pobocznych wątków bez wyraźnej linii melodycznej.
Być może Anderson, bawiąc się kliszami przy tworzeniu swojego filmu, chciał wprowadzić masową widownię w maliny. Jeśli tak, to na swój sposób cel ten osiągnął. „Podwodne życie ze Stevem Zissou” zbyt ryzykownie balansuje między „uroczą nudą” a brakiem pomysłu na wciągającą fabułę, pomiędzy dziełem ambitnym, a filmem, którego zwyczajnie nie chce się oglądać. Świątynia bez Boga. Kropka.